Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.
—   248   —

Przysiągłbym, że nie ujdzie ani jeden z Komanczów. Będzie to straszliwą, lecz zasłużoną, karą za to, że wśród pokoju napadli na niespodziewające się niczego indyańskie osady i wymordowali nawet posłów. Jeśli się Winnetou uda ich zamknąć, wówczas będzie mógł cofnąć się ze swymi ludźmi, zebrać ich tu w dolinie i napaść z tyłu na nieostrożnych.
Nareszcie skończyła się tymczasowa pieśń za umarłych. Komancze ucichli, zeszli się i odebrali rozkazy niższego dowódcy, który teraz objął dowództwo.
— Chcą, zdaje się, zaraz wyruszyć. — rzekł Old Death. — Chodźmy do naszych koni, aby nie dobrali się do nich przypadkiem. Master Lange niechaj pójdzie po nie z synem i z Samem. My dwaj tu zostaniemy, gdyż przypuszczam, że wódz zechce jeszcze do nas mowę wygłosić.
Stary miał szłuszność. Kiedy tamci trzej odeszli, zbliżył się obecny dowódca powolnym krokiem i powiedział:
— Kiedy Komancze udają się do swoich koni, blade twarze siedzą spokojnie na ziemi. Dlaczego także nie wstają?
— Ponieważ dotąd nie wiemy, co postanowili Komancze.
— Opuszczamy dolinę.
— Nie zdołacie z niej wyjść.
— Old Death podobny jest do wrony, której głos brzmi zawsze brzydko. Komancze stratują wszystko, co im w drodze stanie.
— Nie stratują nikogo oprócz siebie. My jednak tu zostaniemy.
— Czy Old Death nie jest naszym przyjacielem, czy nie palił z nami fajki pokoju? Czy nie ma obowiązku walczyć razem z nami? Blade twarze są walecznymi i śmiałymi wojownikami. Będą nam towarzyszyć i staną na naszem czele.
Na to podniósł się Old Death, przystąpił blizko do Komancza, roześmiał mu się w twarz, mówiąc: