— Mój brat wpadł na chytrą myśl. Blade twarze mają jechać na czele, aby czerwonym drogę utorować i zginąć przytem. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale nie potrzebujemy słuchać ich dowódców. Spotkaliśmy się z nimi przypadkiem, lecz nie zobowiązaliśmy się do udziału w ich wyprawach wojennych. Jesteśmy odważni i mężni, pod tym względem powiedział mój brat prawdę. Pomagamy naszym przyjaciołom w każdej walce, prowadzonej rozumnie, nie przyłożymy jednak ręki do planów, o których z góry przekonani jesteśmy, że się udać nie mogą.
— Więc biali nie pojadą z nami? Ja uważałem ich dotąd za mężnych ludzi!
— Jesteśmy też tacy, ale zarazem rozważni. My jesteśmy gośćmi Komanczów. Od kiedy to zapanował u nich zwyczaj zmuszania gości do jechania na czele tam, gdzie śmierć jest nieunikniona. Mój brat przebiegły, ale my także nie głupi. Mój brat jest także dzielnym wojownikiem, niewątpliwie więc pojedzie na czele swoich ludzi, ponieważ tam jest jego miejsce.
Czerwonoskóry się stropił. Jego zamiar poświęcenia nas dla własnego ocalenia był istotnie bezczelny. Widząc, że nie poradzi, nie tylko się zakłopotał, lecz nawet rozgniewał. Surowszym tonem zapytał:
— Co zrobią blade twarze, gdy Komancze odejdą? Czy przyłączą się do Apaczów?
— Jak możnaby to uczynić, jeśli mój brat chce ich zniszczyć! Nie będzie ich, więc nie przyłączymy się do nich.
— Ale nadejdą nowi. Nie możemy na to pozwolić, żeby blade twarze tutaj zostały. Muszą pójść razem z nami.
— Oświadczyłem już raz, że się stąd nie ruszymy.
— W takim razie będziemy zmuszeni uważać was za nieprzyjaciół.
— Jeśli z nami tak postąpią czerwoni, wówczas i my obejdziemy się z nimi jak z wrogami.
— My nie damy im ich koni.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.
— 249 —