— A myśmy je już sobie sami wzięli. Oto je tu prowadzą.
Rzeczywiście nadchodzili nasi towarzysze z końmi. Wódz ściągnął ponuro brwi i rzekł:
— A zatem biali zarządzili już, co im było potrzebne. Widzę, że są względom nas wrogo usposobieni i każę ich pojmać moim wojownikom.
Skut zaśmiał się krótko, a groźnie i odrzekł:
— Wódz Komanczów myli się bardzo co do nas. Powiedziałem był już Białemu Bobrowi, że tu zostaniemy. Jeśli teraz wykonamy to postanowienie, uczynimy rzecz znaną, a w tem nie będzie najmniejszej nieprzyjaźni względem Komanczów. Niema więc powodu brać nas do niewoli.
— My jednak zrobimy to, jeśli biali nie przyrzekną natychmiast, że z nami pójdą i staną na naszem czele.
Wzrok Old Deatha błądził dokoła badawczo. Po twarzy jego przemknął ów jadowity uśmiech, który zawsze występował, ilekroć stary zamierzał zadać komuś klęskę. My trzej staliśmy przy ognisku, a o kilka kroków zatrzymali się tamci z końmi. W pobliżu nie było ani jednego Komancza, gdyż poszli byli wszyscy po konie. Old Death powiedział do nas po niemiecku, żeby Komancz nie mógł zrozumieć:
— Gdy tylko go powalę, siądźcie czemprędzej na koń i pośpieszcie za mną ku wejściu do doliny, gdyż Komancze znajdują się po drugiej stronie.
— Niech mój brat nie posługuje się tym językiem. Ja chcę wiedzieć, co on mówi do towarzyszy.
— O tem dowie się wódz natychmiast. Kilkakrotnie już wzgardziliście dziś moją radą i nie zmądrzeliście nawet po doznanej przez to szkodzie. Idziecie na pewną śmierć i staracie się nas zmusić do tego, żebyśmy na nią was i siebie prowadzili. Nie znacie widocznie jeszcze Old Deatha. Czy myślisz, że potrafisz mnie zmusić, żebym zrobił to, czego postanowiłem zaniechać? Oświadczam ci, że nie obawiam się ani ciebie, ani twoich Komanczów.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —