Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.
—   255   —

na swojem miejscu i wymyślał Komanczom na rozmaite sposoby za ich głupotę. Pochwalił ich natomiast za to jedno, że wysłali gromadę straży na obydwa wejścia, gdyż było to koniecznym środkiem ostrożności. Gdy zamilkły żałobne śpiewy, pousiadali Komancze do narady wojennej. Po upływie może pół godziny ujrzeliśmy, że kilku wojowników oddaliło się od obozu i rozbiegło po tylnej części doliny, gdzie myśmy się znajdowali.
— Teraz nas szukają — rzekł Old Death. — Uznali, że porobili głupstwa, teraz nie będą już za dumni na to, by posłuchać naszej rady.
Jeden z wysłańców zbliżył się do nas. Old Death odkaszlnął zcicha. Indyanin usłyszał to i podszedł ku nam.
— Czy tutaj są blade twarze? — zapytał — Niech przyjdą do ogniska!
— Kto cię posyła?
— Wódz.
— Czego chce od nas?
— Ma się odbyć narada, w której tym razem wolno wziąć udział bladym twarzom.
— Wolno? Jacy wy łaskawi jesteście! Czy staliśmy się nareszcie godni tego, żeby nas wysłuchali rozumni wojownicy Komanczów? Leżymy tu dla spoczynku i chcemy spać. Powiedz to wodzowi! Wasza nieprzyjaźń z Apaczami nic nie obchodzi nas odtąd.
Posłaniec zaczął prosić, a to wywarło pewne wrażenie na dobrodusznym skucie, gdyż powiedział:
— No, dobrze! Skoro bez naszej pomocy nie potraficie znaleźć drogi ocalenia, to udzielimy wam rady, ale nie zgadzamy się na to, żeby nam rozkazywał wasz wódz. Powiedz mu, że powinien przyjść do nas, jeśli chce z nami mówić.
— Nie zrobi tego, ponieważ jest wodzem.
— Słuchajno! Ja jestem o wiele większym i słynniejszym wodzem od niego. Nie znam nawet jego imienia. Oświadcz mu to odemnie.