Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.
—   263   —

żołnierzem, doprowadziłby do godności naczelnego wodza, a biada białym, gdyby mu przyszło na myśl zebrać czerwonych w celu obrony odziedziczonych praw Indyan. On jednak miłuje pokój, wie i chowa w sercu to przekonanie, że czerwoni pomimo wszelkiego oporu skazani są na zagładę. No, usiądźmy sobie na dziesięć minut!
W dolinie panowała taka cisza, jak w ostatniej połowie godziny. Komancze naradzali się jeszcze. W dziesięć minut podniósł się Old Death i wsiadł na konia.
— Róbcie dokładnie to samo, co ja! — rzekł do nas.
Wolnym krokiem podjechaliśmy ku ognisku. Krąg Komanczów otworzył się przed nami i otoczył napowrót. Gdyby ich twarze nie były pomalowane, bylibyśmy w nich pewnie dostrzegli najwyższe zdumienie.
— Czego tu chcecie? — zapytał wódz, zrywając się. — Dlaczego przybywacie na koniach?
— Przyjeżdżamy na koniach, aby walecznym i rozumnym wojownikom Komanczów okazać naszą cześć. Cóż wy poczniecie?
— Narada nie skończyła się jeszcze. Zsiądźcie z koni! Nie możemy dopuścić do tego, żebyście wy, nieprzyjaciele nasi, pozostali na koniach. A może przynosisz mi z powrotem moje świętości?
— Czy nie byłoby to głupie z mej strony? Wszak przygotowałeś mnie na to, że od chwili, w której otrzymasz napowrót swoją własność, nastąpi nieprzyjaźń między nami i wami, dopóki nie pomrzemy na palu męczeńskim.
— Tak będzie. Powiedziałem to i słowa dotrzymam. Gniew Komanczów was zgubi!
— Tak mało obawiamy się tego gniewu, że ja rozpoczynam nieprzyjaźń natychmiast. Oto masz swoje rzeczy, a teraz patrzcie, czy potraficie nam co zrobić!
Zerwał z szyi fajkę i woreczek z lekiem i odrzucił je daleko od siebie. Zarazem dał koniowi ostrogi, że wielkim łukiem przesadził ognisko, a po drugiej stronie zrobił wyrwę w szeregach Komanczów. Sam, który był tuż za Old Deathem, przejechał przez wodza, a my trzej