ruszyliśmy za nimi w tej chwili. Przewróciliśmy dziesięciu, a może piętnastu Komanczów, a wśród nich jedną ze straży, które stały Old Deathowi na drodze. Potem popędziliśmy przez trawiastą dolinę, a za nami zabrzmiało nieopisane wycie wściekłości naszych dotychczasowych, tak niepewnych, przyjaciół.
— Uff! — zawołał ku nam głos jakiś. — Stać, tu jest Winnetou!
Zatrzymaliśmy konie, a kilku Apaczów wzięło je za cugle. Zsiedliśmy, a Winnetou poprowadził nas do przesmyku, prowadzącego z doliny. Tam zrobiono już miejsca na tyle, że mogliśmy przejść, my i konie.
Kiedy minęliśmy barykadę, wyjście się rozszerzyło i niebawem ujrzeliśmy światło. Na równinie płonęło małe ognisko, przy którem siedzieli dwaj Indyanie nad naprędce sporządzonem rożnem. Za naszem zbliżeniem się oddalili się z szacunkiem. Reszta Apaczów odeszła także od nas, przywiązawszy nasze konie do kołków. W pewnem oddaleniu pasła się gromada koni, której pilnowało kilku ludzi. To wszystko miało niemal wojskowy charakter. Ruchy Apaczów były tak dokładne, tak obliczone, jak na mustrze.
— Niechaj moi bracia usiądą przy ogniu! — rzekł Winnetou. — Kazałem upiec kawał lędźwi bawolej. Możecie jeść, dopóki nie powrócę.
— Czy długo cię nie będzie? — spytał Old Death.
— Nie. Muszę wrócić na dolinę. Komancze mogą się ze złości na was porwać na moich wojowników. Poślę więc im kilka kul.
Z temi słowy opuścił nasze towarzystwo. Old Death usiadł wygodnie przy ogniu, dobył noża, a spróbowawszy pieczeni, orzekł z zadowoleniem, że jest wyśmienita. Stary i ja nie jedliśmy dotąd u Komanczów nic, a Langowie i murzyn także tylko skosztowali ich koniny. Wielki kawał polędwicy skurczył się też niebawem. Wtem powrócił Winnetou, popatrzył na mnie pytająco, a ja zrozumiałem to spojrzenie. Chciał wiedzieć, czy się mnie
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —