Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.
—   280   —

dują się w Mapimi tylko hordy nieprzyjacielskie. Musimy się mieć na baczności.
Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy wkrótce do miejsca, w którem Indyanie połączyli się z białymi. Oba oddziały stały jakiś czas na miejscu i prowadziły układy. Wynik był w każdym razie dla białych pomyślny, gdyż powierzyli się opiece czerwonych. Ich dotychczasowi przewodnicy, dwaj Apacze, których poznaliśmy początkowo jako Topiów, pożegnali się tutaj z nimi, gdyż trop ich odłączał się od tropu wszystkich.
Po chwili dojechaliśmy do łańcucha wzgórz, porosłych trawą i krzami. Spływał z nich niewielki potok, w tych stronach niezwykła rzadkość. Tu zatrzymywali się ścigani przez nas biali i poili konie. Brzegi potoku nie były obrosłe, bieg jego więc widać było daleko. Old Death stanął, przysłonił sobie ręką oczy i patrzył w kierunku północno zachodnim, w którym płynął potok. Zapytany, dlaczego to czyni, odpowiedział:
— Widzę daleko przed nami dwa punkty. Kalkuluję sobie, że to wilki. Ale dlaczego te bestye tam siedzą? Przypuszczam, że gdyby to one były rzeczywiście, to uciekłyby przed nami, gdyż niema zwierzęcia tak tchórzliwego, jak wilk preryowy.
— Niech się moi bracia uciszą, ja coś słyszę — rzekł Winnetou.
Gdyśmy zaprzestali wszelkiego szmeru, zabrzmiały istotnie stamtąd, gdzie znajdowały się owe dwa punkty, jakieś słabe okrzyki.
— To człowiek! — zawołał Old Death. — Jedźmy tam!
Wsiadł na konia, a my za nim. Gdy zbliżyliśmy się do tego miejsca, odbiegły obydwa wilki, które siedziały przedtem nad samym brzegiem. Na środku potoku ujrzeliśmy nienakrytą ludzką głowę, wyglądającą z wody. Twarz roiła się od komarów, siedzących w oczach, w uszach, w nosie i pomiędzy wargami.
— Na miłość Boga, ratujcie mnie, sennores! — wyszedł z ust jęk. — Nie wytrzymam już dłużej!
Zeskoczyliśmy z koni natychmiast.