Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.
—   291   —

i śpimy, poczem odwrócił się i poszedł wzdłuż potoku. Indyanin, stojący na straży, nie przeszkodził mu w tem oczywiście. Po jego odejściu minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a on nie powracał. Wobec tego wstałem i udałem się za nim.
Dopiero w dziesięć minut drogi zobaczyłem go, zwróconego tyłem do mnie nad potokiem i wpatrzonego w księżyc. Nie starałem się stąpać cicho, ale trawa głuszyła odgłos moich kroków. Mimoto byłby je Old Death usłyszał, gdyby go nie były zaprzątnęły jego myśli. Dopiero kiedy stanąłem tuż za nim, odwrócił się, wyrwał rewolwer z za pasa i huknął na mnie:
— Do wszystkich dyabłów! Kto wy jesteście? Poco się tu skradacie? Czy chcecie dostać kulą?
Wtem zamilkł. Widocznie duchem daleko był od nas, skoro mnie teraz nie poznał.
— Ach, to wy! — mówił dalej. — Byłbym was już kulą poczęstował, gdyż naprawdę wziąłem was za obcego. Czemu nie śpicie?
— Ponieważ nie daje mi spokoju myśl o Gibsonie i Ohlercie.
— Tak? Wierzę bardzo. No, jutro będziemy obydwu mieli w ręku, albo niech się nie nazywam Old Death. Ja nie mogę dłużej ich ścigać, gdyż muszę zostać w bonancy.
— Wy? Dlaczego? Czy to tajemnica?
— Tak.
— W takim razie uszanuję ją i nie będę wam dłużej przeszkadzał. Słyszałem wasze westchnienia, sądziłem więc, że będę mógł ulżyć sercu waszemu w cierpieniu, które wam widocznie dolega. Dobranoc, sir!
Odwróciłem się, aby odejść. Old Death puścił mnie na małą przestrzeń od siebie, poczem doleciały mnie jego słowa:
— Master, nie uciekajcie! To prawda, co mówicie o cierpieniu serca. Ciąży mi ono na duszy i nie chce mię opuścić. Poznałem was jako człowieka dobrego i umiejącego milczeć, który nie osądzi mnie zbyt surowo.