Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.
—   292   —

To też dowiecie się teraz, co mnie gnębi. Wszystkiego mówić nie potrzebuję, wystarczy coś niecoś, a reszty sami się domyślicie z łatwością.
Wziął rękę moją pod ramię i poszedł zwolna nad brzegiem potoku.
— Jakie wy macie właściwie o mnie wyobrażenie? — zapytał znienacka. — Co sądzicie o moim charakterze... o... o... moralnym Old Deacie?
— Jesteście człowiekiem honoru, dlatego kocham was i miłuję.
— Hm! Czy popełniliście już kiedy jaką zbrodnię?
— Hm! — mruknąłem ja także. — Złościłem rodziców i nauczycieli. Przełaziłem przez płot do ogrodu sąsiada. Obijałem innych chłopców, którzy byli odmiennego zdania niż ja i tak dalej!
— Nie plećcie głupstw! Ja myślę o rzeczywistych zbrodniach, podpadających karom kryminalnym.
— Nie, czegoś takiego nie przypominam sobie zaiste.
— W takim razie jesteście nadzwyczaj szczęśliwym człowiekiem, sir. Zazdroszczę wam. Nieczyste sumienie, to kara! Żadna szubienica, żaden kryminał nie dorówna okropności tej kary.
Powiedział to takim tonem, że wzruszył mnie głęboko. Tak, ten człowiek wlókł za sobą ciężar jakiejś zbrodni, bo w przeciwnym razie nie mówiłby z takiem uczuciem. Ja milczałem na to. Upłynęła chwila, nim zaczął dalej mówić:
— Master, nie zapominajcie o tem: że istnieje sprawiedliwość Boska, wobec której ludzka jest dziecinną igraszką. Sąd stały zasiada w sumieniu człowieka i dniem i nocą grzmi mu w uszy wyrokiem. Muszę sobie ulżyć, muszę wam to powiedzieć. A czemu właśnie wam? Bo pomimo swej młodości wzbudziliście do siebie we mnie wielkie zaufanie, nadto mam jakieś dziwne przeczucie, że jutro może się stać coś, co nie pozwoli staremu skutowi wyznać grzechów.