Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.
—   297   —

My odżyliśmy nanowo, a konie nasze trzymały się wprost znakomicie. Były to zupełnie inne zwierzęta, niż te, które nam dał sennor Atanasio. Kłusowały tak raźno, jak gdybyśmy dopiero przed chwilą wyruszyli z obozu.
Tymczasem odległość między nami a górami zmniejszyła się była znacznie. Był też już czas na to, gdyż słońce chyliło się ponad ich szczytami ku zachodowi. Tu ujrzeliśmy w samym środku preryi pierwsze drzewo z poszarpanymi przez burze konarami. Powitaliśmy je jako zwiastuna upragnionego lasu. Potem następowały inne to z prawej, to z lewej strony, tu bliżej siebie, tam dalej, aż utworzyły gaj ze wznoszącym się jak oparcie gruntem, po którym dostaliśmy się na wzgórze, za którem teren opadał stromo ku niezbyt głębokiej dolinie. Tam musieliśmy zjechać, aby dolinę przeciąć. Stamtąd jednak wznosił się grunt do znacznej wyżyny, nagiej wprawdzie i łysej, ale pokrytej na szczycie drzewami. Wzdłuż tego grzbietu jechało się pod drzewami, a potem stromo w dół przez parów, a następnie znowu pod górę na małe, bezdrzewne, ale porosłe trawą płaskowzgórze. Zaledwie wstąpiły na nie kopyta naszych koni, ujrzeliśmy pas, ciągnący się trawą, na poprzek naszego kierunku.
— Trop! — zawołał gambusino. — Kto mógł tędy przejeżdżać?
Równocześnie zsiadł, aby zbadać ślady.
— Ja widzę to z konia — gniewał się Old Death. — Taki trop może zostawić tylko gromada, licząca ponad czterdziestu jedźców. Przybywamy zatem zapóźno.
— Sądzicie istotnie, że to byli Czimarrowie?
— Nawet stanowczo, sennor!
Winnetou zsiadł również, poszedł trochę za tropem, poczem oświadczył:
— Dziesięć bladych twarzy, a czterdziestu czerwonych. Od kiedy przeszli, minęła już godzina.