— Cóż wy na to, sennor gambusino? — spytał Old Death.
— Jeśli tak jest naprawdę, to możemy ich przecież jeszcze uprzedzić — odrzekł zapytany. — W każdym razie będą badali okolicę przed napadem, a to wymaga czasu.
— Oni zmuszą Hartona, żeby im wszystko opisał, nie będą więc tracili czasu na długie poszukiwania.
— Ale Indyanie atakują zawsze przed rannym brzaskiem.
— Zabierajcie się ze swoim brzaskiem! Powiedziałem przecież, że z nimi są biali! Dyabła tam będą zważali na obyczaje czerwonych. Założyłbym się, że w biały dzień wejdą do bonancy. Postarajcie się zatem, żebyśmy się tam jak najprędzej dostali!
Ostrogi poszły w ruch i popędziliśmy przez równinę w całkiem innym kierunku niż Czimarrowie. Harton nie poprowadził ich ku wejściu do bonancy, lecz do jej krawędzi, położonej najdalej w tyle. My zaś dokładaliśmy starań, aby jak najrychlej dostać się do jej wnętrza. Niestety zaczęła teraz szybko ciemność zapadać. Do tego wjechaliśmy w las na zupełnie nie utarty grunt, musieliśmy to zjeżdżać nadół, to znów piąć się pod górę i zdać się całkiem na kroczącego przed nami gambusina, oraz na oczy koni. Ale konary i gałęzie zawadzały nam bardzo, biły nas po twarzy, zachodziła obawa, że nas zmiotą z siodeł. Dlatego pozsiadaliśmy i poszliśmy dalej piechotą, prowadząc konie za uzdy, a z rewolwerami w wolnej ręce, ponieważ każdej chwili mogliśmy się spotkać z nieprzyjacielem. Nareszcie usłyszeliśmy szmer wody.
— Jesteśmy przy wejściu — szepnął gambusino.— Uważajcie teraz! Na prawo woda. Trzymajcie się skały na lewo i idźcie po jednemu!
— Ładnie! — odrzekł Old Death. — Tu w nocy straże nie stoją?
— Teraz nie jeszcze. Czas nocnego spoczynku jeszcze nie nadszedł.
— Ładna gospodarka! I w dodatku w bonancy! Jaka tam droga? Ciemno, że oko wykól!
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.
— 298 —