Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.
—   299   —

— Ciągle prosto. Grunt równy. Aż do namiotu niema żadnej przeszkody.
Widzieliśmy w ciemności tylko tyle, że przed nami ciągnęło się otwarte dno doliny. Na lewo wznosiły się wysoko czarne masy ścian skalnych, na prawo szemrała woda. Tak szliśmy, prowadząc jeszcze konie za uzdy. Ja gambusino i Old Death otwieraliśmy pochód. Wtem wydało mi się, że dostrzegłem postać, podobną do psa, przemykającą się pomiędzy nami a skałą. Zwróciłem na to uwagę drugich, wobec czego zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nadsłuchiwać. Nic jednak się nie odezwało.
— Ciemność zwodzi — rzekł gambusino. — Zresztą za nami znajduje się ukryte wejście na górę.
— Ta postać mogła właśnie zejść stamtąd — powiedziałem ja.
— W takim razie nie byłoby obawy, gdyż byłby to przyjaciel. Ale mieszkaniec doliny nie ma tu teraz czego szukać. To wam się tylko tak zdawało.
Na tem skończyła się ta sprawa, która potem sprowadziła tak straszne nieszczęście na nas, względnie na jednego z nas. Wkrótce zobaczyliśmy niepewne światło lamp, przedostające się przez ściany namiotu i usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Wy zaczekajcie na resztę — rzekł Old Death do gambusina, który z nami we trójkę szedł przodem — i powiedzcie, by się zatrzymali przed namiotem, dopóki nie zawiadomimy sennora Uhlmanna.
Tętent naszych koni musiano słyszeć w namiocie, a mimo to nie odchylono drzwi.
— Chodźcie ze mną, sir! — rzekł stary. — Zobaczymy, jaką radość i niespodziankę im sprawimy.
Z zewnątrz można było poznać, gdzie znajdowały się drzwi w kształcie zasłony. Old Death wszedł przedemną.
— Oto już oni! — zawołał jakiś głoś. — Nie wpuście go do środka!
Jeszcze podczas tych słów padł strzał. Ujrzałem, jak skut pochwycił oburącz za ramę drzwi, a równocześnie