Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.
—   300   —

zauważyłem kilka zwróconych ku drzwiom wylotów strzelb. Stary skut nie mógł się utrzymać na nogach i osunął się na ziemię.
— Moje przeczucie... mój brat... Przebaczenia... w siodle...! — jęknął.
— Sennor Uhlmann, nie strzelajcie, na miłość Boga! — krzyknąłem. — Jesteśmy przyjaciółmi. Z nami jest wasz teść i szwagier. Przychodzimy obronić was przed zamierzonym napadem.
— Mój Boże! Przyjaciele! — odpowiedziano z wnętrza. — Czy to prawda?
— Tak, nie strzelajcie. Wpuście mnie, tylko mnie samego!
— To wejdźcie, ale nikt więcej!
Wszedłem i zastałem tam ze dwudziestu mężczyzn, uzbrojonych w strzelby. Świeciły się trzy lampy, zwisające ze stropu namiotu. Naprzeciw mnie wyszedł młody człowiek, a obok niego stał jakiś wynędzniały i obdarty.
— Czy ten był z nimi, Hartonie? — zapytał ów młody.
— Nie, sennor!
— Nonsens! — zawołałem. — Nie urządzajcie egzaminu. My jesteśmy przyjaciele, ale nieprzyjaciel za nami. Mogą nadejść każdej chwili. Ten człowiek nazywa się Harton? Czy to jego wlekli z sobą Czimarrowie już od dłuższego czasu?
— Tak, on im umknął. Wszedł tu zaledwie przed dwiema minutami.
— Więc to wy przekradaliście się obok nas, master Hartonie? Widziałem was, ale tamci mi nie wierzyli. Kto wystrzelił?
— Ja — rzekł jeden z obecnych.
— Chwała Bogu! — odetchnąłem, ponieważ myślałem już, że brat brata zastrzelił. — Zabiliście człowieka, któremu zawdzięczacie swoje ocalenie!
Wtem weszli obaj Langowie, a za nimi gambusino, który nie dał się już dłużej wstrzymać. Teraz nastąpiła chaotyczna, gwarliwa, scena radości, do której przyłączyli się mieszkańcy z poblizkich chałup. Musiałem użyć