z łatwością, pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. Dzielne zwierzę jakby zmiarkowało, że tu idzie o małą próbę, zaczęło pędzić w ten sposób, że chłopiec nie mógł wkońcu nadążyć i zatrzymał konia z okrzykiem podziwu:
— Macie doskonałego konia, sir. Możebyście go sprzedali?
— Za żadną cenę, sir — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Opuście: sir!
— Dobrze! Ten mustang wyratował mnie z niejednego niebezpieczeństwa, jemu zawdzięczam moje życie, które często wisiało na włosku, nie mógłbym więc go sprzedać.
— Ma indyańską tresurę — zauważył, patrząc na konia okiem znawcy. — Gdzieście go nabyli?
— Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotykałem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca.
Spojrzał na mnie z widocznym zadziwieniem.
— Od Winnetou? To najsławniejszy i najwięcej wzbudzający trwogi Indyanin od Sonory aż do Columbii! Wy nie wyglądacie na człowieka, który się cieszy takiemi znajomościami.
— Czemu nie? — ząpytałem, śmiejąc się szczerze.
— Uważałem was za surveyora, lub coś podobnego, a ci ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręczni, ale zapuszczać się między Apaczów, Nijorów i Nawajów do tego potrzeba już czegoś więcej. Wasze rewolwery, zgrabny nóż i odświętna strzelba na rzemieniu, a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, zgadzają się cokolwiek z tem, co się widzi zwykle u prawdziwego trappera, albo skwatera.
— Przyznaję się otwarcie, że poniekąd jestem tylko myśliwym od święta, ale broń mam niezłą. Pochodzi ona z Front Street w St. Louis, a jeśli, jak się zdaje, obeznani jesteście z tym składem, to zapewne wiecie, że za dobrą cenę dostanie tam także dobrego towaru.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.
— 315 —