Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.
—   318   —

więc, że oko moje spoczywało na nim z żywem zaciekawieniem.
Jechał o pół długości końskiej naprzód, a blask chylącego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi promieniami. Był „śniady i piękny“ jak mówi Pismo Święte o Dawidzie. W jego oryginalnych rysach tkwiła obok młodocianej miękkości pewna moc wyrazu i silna energia woli, w postawie zaś i w każdym ruchu wyrażała się samoistność i pewność siebie, zakazująca wyraźnie traktowania go jak dziecka, choć nie mógł liczyć więcej nad lat szesnaście.
Mimowolnie przypomniałem sobie czytane dawniej opowiadania i historye o odwadze, jaką tu w „far west“ odznaczają się nawet dzieci, a samoistność jego odnosiła się zapewne nietylko do jego charakteru, lecz i materyalnych stosunków, gdyż nie byłby mnie pytał o cenę konia.
Wtem ściągnął cugle.
— Czy zmierzacie do New Venango, sir?
— Tak.
— I przybywacie oczywiście z sawanny?
— Jakto chyba po mnie widzicie.
— Ale nie jesteście westmanem!
— Czy cieszycie się wzrokiem tak bystrym, że to poznajecie natychmiast?
— Jesteście Niemiec.
— Tak. Czy wymowa moja angielskiego języka świadczy, że jestem cudzoziemiec?
— Trochę. Jeśli wam to na rękę, to pomówimy naszym ojczysty językiem!
— Co, wy jesteście z tej samej ojczyzny?
— Ojciec mój jest Niemcem. Ja urodziłem się nad Quicourt. Matka moja była Indyanką z plemienia Assineboinów.
To wyjaśniło mi odrazu szczególny krój jego twarzy, oraz ciemną barwę cery. Matka zatem umarła, a ojciec żył. Natknąłem się tu prawdopodobnie na szczególniejsze