jednak zaczął ogień spływać rzeką, podsycany ustawicznie ropą, płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili. Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałemi śmiertelnie ramionami. Płynąłem, jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem sobą w szalonych skokach przez nurty, prześwietlone aż do dna drgającemi światłami. Ogarnął mnie straszny, straszny lęk... Wtem parsknęło tuż przy mnie. „Swallowie, mój wierny, dzielny, czy to ty?“ Tu już brzeg, a tam wsiądę znowu na siodło, pomyślałem sobie, ale niestety nie mogłem się na nie wydostać... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu leżeć... Skoczyłem jeszcze raz... i udało się... „Swallowie precz, precz, dokąd chcesz, tylko precz z tego piekielnego pożaru!
Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się o to, dokąd. Oczy moje leżały w dołach jak roztopiony kruszec, a wpadające przez nie światło przepalało mi mózg. Język wylazł z pomiędzy wyschniętych warg, w całem ciele miałem uczucie, jak gdyby składało się z jarzącego się próchna, którego wiotki popiół może się rozpaść każdej chwili. Koń stękał i jęczał podemną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, wyskoki, rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż jeszcze chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, dalekim, skoku minęliśmy skalną ścianę. Pobiegliśmy jeszcze kilkaset kroków od ognia w głąb preryi, Swallow stanął, a ja zesunąłem się na ziemię.
Rozdrażnienie i nadmierny wysiłek były tak wielkie, że przezwyciężyły opanowujące mnie zemdlenie. Podniosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie członki ciała i całowałem je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano wybraną serca.
— Drogi Swallowie, dzięki ci, ocaliłeś nas obu. Tej godziny nigdy ci nie zapomnę!
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
— 330 —