poprowadzić. To droga konia ognistego, którego dziś jeszcze zobaczymy.
Podniósł lunetę znowu do oka i przypatrywał się zbliżonemu przez soczewki pasowi szyn. Wtem opuścił nagle szkła, zeskoczył z konia i zbiegł z nim szybko w dolinkę.
To postępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego ja zrobiłem natychmiast to samo.
— Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mężowie — zawołał. — Znajdują się za wzniesieniem, ale zobaczyłem jednego z ich koni!
Dobrze Winnetou uczynił, że zeszedł z naszego, wzniesionego stanowiska, na którem łatwo było nas dostrzec. Oddalenie było wprawdzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indyanina, ale podczas mojej włóczęgi pośród tych ludzi widziałem u nich często dalekowidze. Cywilizacya rozszerza się ciągle, a chociaż wypiera czerwonoskórych, mimo to daje im w ręce środki oporu przeciwko swej potędze.
— Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? — spytałem.
— Zechcą zburzyć ścieżkę ognistego konia — odrzekł.
— Takie i moje zdanie. Podejdę ich.
Wziąwszy lunetę, prosiłem Winnetou, żeby tutaj na mnie zaczekał i poczołgałem się ostrożnie.
Jakkolwiek pewnem było, że Indyanie nie mieli pojęcia o naszej obecności w ich pobliżu, starałem się, o ile się to dało, posuwać pod osłoną i w ten sposób dostałem się do nich tak blizko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypatrzeć im się i policzyć, ilu ich jest.
Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennemi barwami i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba koni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że chcieli zabrać łupy.
Wtem usłyszałem tuż za sobą cichy oddech. Dobywszy noża, odwróciłem się prędko. Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
— 336 —