Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.
—   360   —

— Czy znaliście go także, sir? — spytałem.
— Byłem kilka razy u niego w New Venango. Był to dumny ze swoich pieniędzy człowiek, choć powinien był ze mną przynajmniej obchodzić się nieco układniej.
— A widzieliście u niego Harrego?
— Harrego? — rzekł ze szczególnym uśmiechem na spokojnej znowu twarzy. — Tak, u niego i w Omaha, gdzie ten chłopak ma brata, a może jeszcze gdzie indziej.
— Możebyście mi coś o nim powiedzieli!
— Nie teraz, nie teraz! Wasze opowiadanie tak mnie wzruszyło, że nie czuję dość skupienia do takiej rozmowy. W stosownym czasie usłyszycie o nim więcej, to znaczy tyle, ile ja wiem o nim. Czy nie powiedział wam, czego szukał w New Venango?
— Owszem! Wstąpił tam tylko na krótko.
— Tak, tak! Twierdzicie zatem, że uszedł tam niebezpieczeństwa rzeczywiście i napewno?
— Całkiem pewnie.
— A widzieliście go, jak strzela?
— Już wam o tem mówiłem, że znakomicie. To nadzwyczajny chłopak!
— Tak jest. Ojciec jego jest starym skalperem, który potrafi utoczyć każdą kulę tak, że ta znajdzie zawsze drogę pomiędzy dwa znane żebra indyańskie. Od niego on nauczył się celować, a jeślibyście sądzili, że nie umie z tego użytku zrobić w odpowiednim czasie i miejscu, bylibyście w grubym błędzie.
— A gdzie ten ojciec?
— Raz tu, raz tam. Ja mogę powiedzieć, że poznalśmy się dość dobrze. Kto wie, czy nie ułatwię wami kiedyś spotkania z nim.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir.
— Zobaczymy. Zasłużyliście ze względu na syna, żeby wam ojciec podziękował.
— Ach, nie oto mi idzie!
— Oczywiście, oczywiście. Znam was dość dobrze. Tu macie pierścień. Później dopiero przekonacie się, co