Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.
—   367   —

hand skręcił tutaj, a my podążyliśmy za nim przeciw prądowi wody. Teraz zrozumiałem słowa straży, że w bramie znajdziemy mało wody.
Tylko przez krótki czas jechaliśmy w tym kierunku, kiedy skały zeszły się przed nami w taką zbitą masę, że zdawało się, iż droga tu się już kończy, lecz Old Firehand jechał ciągle naprzód i niebawem ujrzałem go, znikającego przez ścianę. Winnetou jechał za nim, a kiedy ja dostałem się do zagadkowego miejsca, zauważyłem, że zwieszające się łodygi dzikiego powoju nie zakrywały skalistej ściany, lecz tworzyły kotarę, za którą znajdował się otwór w kształcie tunelu, prowadzącego w nieprzebitą ciemność.
Przez długi czas podążałem za nimi dwoma, skręcając w ciemności w rozmaitych kierunkach, aż wkońcu zaszarzał przedemną mdły blask dziennego światła, poczem dostaliśmy się w taką samą szczelinę, jak ta, którą przybyliśmy tutaj. Gdy się skończyła, spojrzałem przed siebie zdumiony.
Znajdowaliśmy się u wejścia do szerokiej, rozległej, kotliny, otoczonej niedostępnemi skalnemi ścianami. Bujny wieniec zarośli obramiał tę kolistą prawie, pokrytą trawą, płaszczyznę, a na niej pasło się kilka trzód koni i mułów. Pomiędzy nimi uwijało się sporo psów, częścią rasy, przypominającej wilka, a dostarczającej Indyanom zwierząt do pilnowania i pociągu, częścią zaś z gatunku małych, szybko tyjących bastardów, których mięso obok panterowego uchodzi za największy pszysmak.
— Oto mój zamek — zwrócił się do nas Old Firehand — w którym się mieszka bezpieczniej aniżeli na łonie Abrahama.
— Czy jest tam w górach jaki otwór? — spytałem, wskazując na przeciwległą stronę doliny.
— Ani tyle, żeby stunk mógł się prześliznąć, a z zewnątrz niepodobna prawie wydostać się na górę. Już niejeden czerwonoskórzec przekradał się tam z zewnątrz,