mioty, które dowodziły, że Harry odstąpił mi swój własny gabinet.
Tylko wielkie znużenie, które mnie opanowało, skłoniło mnie do pozostania w tem ciasnem, zamkniętem, miejscu. Kto bowiem przebywał noce wśród nieskończoności wolnej, otwartej, preryi, temu trudno bezpośrednio potem nagiąć się do tego więzienia, które człowiek cywilizowany nazywa mieszkaniem.
Samotność mego buduaru była też przyczyną tego, że mię sen nieco silniej niż zwykle wziął w swoje objęcia. Nie podniosłem się był jeszcze, kiedy obudziło mnie wołanie:
— Pooh! Sir, gotów jestem pomyśleć, że jeszcze nie skończyliście mierzyć koców. Wyprostujcie się jeszcze trochę, ale nie na długość, lecz w górę. To będzie dobre, jak mi się zdaje!
Zerwałem się i przypatrzyłem niespokojnemu duchowi, który stał w otwartych drzwiach. Był to Sam Hawkens. Wczoraj miał tylko strzelbę, dzisiaj zaś zupełny traperski rynsztunek, w czem był dowód, że będzie nam towarzyszył.
— Zaraz będę gotów, kochany Samie!
— Spodziewam się; mały sir stoi już, jak mi się zdaje, przy hole[1].
— Idziecie z nami?
— Tak wygląda, jeśli się nie mylę. Mały sir nie poniesie chyba narzędzi, a od Old Shatterhanda nie można także tego wymagać.
Wyszedłszy przed drzwi, dostrzegłem Harrego, czekającego na mnie u wejścia do parowu. Sam wziął kilka związanych łapek, zarzucił je na plecy i nie patrząc, czy idę za nim, udał się ku czekającemu.
— Zostawimy konie tutaj? — spytałem.
— Wątpię, czy wasz koń umie zakładać według reguły żelaza, albo łowić gruboogońce[2] z dna rzeki. Trzeba nam dobrze nogi naciągnąć, aby się zawczasu uporać. Chodźcie więc! — rzekł Sam swoim zwyczajem.