Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.
—   378   —

— Naprzód, Samie, żeby nie było zapóźno!
Obaj Indyanie stali teraz zwróceni do nas tyłem i szukali śladów na ziemi. Zostawiwszy strzelbę, posunąłem się cicho naprzód z nożem w ręce. Wtem szepnęło coś trwożnie tuż przy mojem uchu. To Harry rzekł:
— Zostańcie, sir! Ja zrobię to za was.
— Dziękuję, sam tego jeszcze dokonam!
Po tych słowach zbliżyłem się do krawędzi zarośli, zerwałem się, pochwyciłem najbliżej mnie stojącego Indyanina za kark lewą ręką, a prawą wbiłem mu nóż między łopatki, on zaś padł w tej chwili na ziemię bez jęku. Zrobiłem to oczywiście tylko z konieczności. Ponków nie można było oszczędzać, gdyż w razie odkrycia przez nich warowni, byłoby zagrażało niebezpieczeństwo wprost życiu naszemu. Odwróciłem się szybko, wyciągnąwszy nóż z rany, aby w razie potrzeby zabrać się do drugiego, lecz i ten już leżał na ziemi, a Sam stał nad nim szeroko, owinął sobie kosmyk skalpowy o rękę lewą i zdjął mu z głowy odciętą skórę.
— Tak, mój chłopcze; teraz możesz w wieczystych ostępach tyle łapek nastawiać, ile ci się spodoba, ale naszych nie zdołasz tam użyć — rzekł, a potem dodał, ocierając krwawy skalp o trawę. — Jedną skórkę już mamy, a drugą weźmie sobie Old Shatterhand.
— Nie — odpowiedziałem. — Wszak wiecie, co ja myślę o skalpowaniu. Dziwi mnie to, że wy się teraz tem zajmujecie!
— Czynię to ze słusznych powodów, sir. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przeżyłem wiele złego i musiałem się tak tłuc z czerwonymi, że teraz nie mam dla nich litości. Oni mnie także nie oszczędzali. O, popatrzcie!
Zdarł z głowy posępny kapelusz, a z nim razem długowłosą skórę z głowy. Znałem już widok, jaki przedstawiała naga, krwią nabiegła czaszka.
— Co wy na to, sir, jeśli się nie mylę? Nosiłem swój czepek od dziecka z pełnem uprawnieniem, nikt nie zaprzeczał mi tego prawa, aż znalazł się jeden i drugi