cił się ku miejscu, na którem leżałem ukryty za głazem, wobec czego musiałem się cofnąć czemprędzej.
Znalazłszy się szczęśliwie koło Harrego, skinąłem nań, żeby poszedł za mną, poczem wróciliśmy znaną już nam drogą aż tam, gdzie się ślady rozdzielały. Stąd udaliśmy się nowym tropem, biegnącym przez najgęstszy chaos roślinny, wprost ku dolinie, przez którą przeszliśmy wczoraj i gdzie nas warta zatrzymała.
Teraz wiedziałem już napewno, że Ponkowie dostawszy posiłki, puścili się za nami krok w krok, aby się na nas zemścić. Przez zwłokę z naszej strony, spowodowaną chorobą Old Firehanda, zyskali sporo czasu do zgromadzenia wszystkich sił, któremi rozporządzali. Tego tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przeciwko nam trzem zebrało się aż tylu wojowników, czemu na nas nie uderzyli odrazu, a przeciwnie pozwolili nam odejść spokojnie. W tym wypadku nasuwało mi się przypuszczenie, że Poranoh chyba wie o myśliwskiej osadzie i ma plany co do wszystkich jej mieszkańców.
Obaj Indyanie, którzy skradali się przed nami, dobrze utorowali nam drogę. To też posuwaliśmy się naprzód stosunkowo dość szybko. Byliśmy już niezawodnie niedaleko doliny, przecinającej pod kątem prostym kierunek naszej drogi, kiedy usłyszałem lekki brzęk, poza gęstym krzakiem dzikiej czereśni.
Dawszy Harremu ręką znak, żeby się ukrył, położyłem się zaraz na ziemi, wyjąłem nóż i zataczając krąg, poczołgałem się we wspomnianym kierunku. Pierwszem, co mię zdziwiło w tem miejscu, była kupa żelaznych łapek na bobry, a obok niej para krzywych nóżek ze stopami w olbrzymich mokassynach. Przyczołgawszy się bliżej, ujrzałem długą i szeroką bluzę myśliwską, na górnej zaś jej części pomarszczoną krysę prastarego pilśniowego kapelusza. Z pod niej wyzierały zjeżone końce pomierzwionego zarostu, z którego patrzało bystro i uważnie dwoje drobnych oczek.
Był to mały Sam. Ale jak się tu dostał, skoro powinien był już dawno być w zamku? Łatwo było się
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 383 —