Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.
—   392   —

sobie kaczem kwakaniem. Myśli moich jednak nie zajmował poranny koncert, ja przechodziłem w duchu jeszcze raz to, co przeżyliśmy wczoraj.
Wedle sprawozdania jednego z naszych strzelców, który, błądząc cicho po lasach, zobaczył także Indyan, było ich jeszcze więcej, aniżeli sami przypuszczaliśmy. W dole, na równinie, napotkał on drugi obóz, gdzie znajdowały się także konie. Nasuwał się więc domysł, że ich wojenna wyprawa nie była wymierzona przeciwko poszczególnym osobom tylko, lecz przeciwko całej naszej osadzie. Wobec ich wielkiej liczby położenie nasze nie było godne zazdrości.
Przygotowania, jakie trzeba było porobić do odparcia napadu, wypełniły do tego stopnia wczorajsze popołudnie i wieczór, że nie mieliśmy czasu zająć się losem naszego jeńca. Leżał on związany i pilnie strzeżony w jednej ze skalnych komórek. Rano jeszcze, zaraz gdy się zbudziłem, przekonałem się o pewności jego więzów.
Najbliższe dni, a może już godziny dzisiejsze, musiały sprowadzić rozstrzygnięcie. Bardzo poważnie więc myślałem o obecnem położeniu, kiedy wyrwał mnie z zamyślenia odgłos zbliżających się kroków.
— Dzień dobry, sir! Sen umykał przed wami prawdopodobnie tak samo, jak przedemną.
Podziękowałem za pozdrowienie i odrzekłem:
— Czujność jest cnotą najpotrzebniejszą w tym kraju, pełnym niebezpieczeństw, sir!
— Czy się boicie bronzowych? — zapytał Harry z uśmiechem, gdyż on to był właśnie.
— Wiem, że zadajecie mi to pytanie żartem, jest nas jednak wszystkiego trzynastu ludzi, a mamy przed sobą dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela. Otwarcie nie moglibyśmy się przed nim obronić, a jedyna nasza nadzieja w tem, że nas nie znajdzie.
— Zbyt czarno widzicie te sprawy. Trzynastu ludzi takich, jak my jesteśmy, może już czegoś dokazać,