Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.
—   401   —

— Wy, sir, myślcie sobie, jak chcecie, ale pozwólcie mnie pozostać również przy własnem mojem zdaniu!
— Trwacie więc przy odmowie?
— Nie mogę inaczej postąpić. Chodźcie na dół!
Nadzwyczajny rozwój tego wysoce uzdolnionego chłopca wbudził dlań we mnie wielkie zajęcie. Żałowałem, że z takim uporem nie porzuca swej krwawej myśli i wzruszony dziwnie naszą rozmową poszedłem za nim powoli.
Na dole przywitałem najpierw swego dzielnego Swallowa, a potem dopiero przystąpiłem do zgromadzenia, które stało dokoła przywiązanego do drzewa Paranoha. Naradzano się nad tem, jaki rodzaj śmierci należałoby wybrać dla jeńca.
— Zdmuchnąć trzeba bezwarunkowo tego łotra, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens — ale tej przykrości nie mógłbym wyrządzić mojej Liddy, żeby miała ten wyrok wykonać, jak sądzę.
— Umrzeć musi, tak musi być! — potwierdził Dick Stone, potrząsając głową. — Ucieszę się bardzo, gdy go zobaczę na gałęzi, gdyż nie zasłużył na nic innego. Co wy na to, sir?
— Dobrze! — rzekł Old Firehand. — Ale nie wolno tego naszego pięknego miejsca plamić krwią tego potwora. Nad Beeforkiem pomordował on moich najbliższych, tam też poniesie karę. Miejsce, które słyszało moją przysięgę, ujrzy także jej spełnienie.
— Pozwólcie, sir! — wtrącił Stone — Na co ja tego oskalpowanego biało-czerwonego wlokłem aż tutaj daremnie? Czy sądzicie, że mi to sprawi przyjemność, jeśli oddam za to bronzowym skórom moją czuprynę?
— Jakie jest zdanie wodza Apaczów, Winnetou? — zapytał Old Firehand, pojmując słuszność tego zarzutu.
— Winnetou nie obawia się strzał Ponków; ma już za pasem skórę tego psa Atabasków i darowuje ciało jego białemu bratu.
— A wy? — zwrócił się pytający do mnie.