Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.
—   409   —

nie można. Zobaczymy zatem, czy się jeszcze kto z naszych nie znajdzie.
— Moi biali bracia zostaną tutaj, a Winnetou pójdzie zobaczyć, na którem drzewie wiszą skalpy Ponków — odezwał się wódz Apaczów.
Zanim zaś zdołano odpowiedzieć na tę propozycyę, odszedł, a my mimowoli musieliśmy zgodzić się na to. Usiedliśmy więc, by zaczekać na jego powrót. Podczas tego udało nam się rzeczywiście ściągnąć do siebie jeszcze dwu ze zbiegłych naszych ludzi. Oni usłyszawszy wystrzały, pospieszyli także na pomoc. Dzięki temu, że wszyscy obraliśmy najkrótszą drogę przez las, zeszliśmy się szczęśliwie, a chociaż nie było między nami ani jednego bez rany, wierzyliśmy jeszcze, że wydostaniemy się szczęśliwie z tego niebezpiecznego położenia. Było nas przecież dziesięciu, liczba, która przy energicznem współdziałaniu mogła czegoś dokazać.
Minęło sporo czasu, zanim Winnetou powrócił. Gdy nadszedł, ujrzeliśmy świeży skalp za jego pasem. „Zdmuchnął“ więc pocichu Indyanina, wobec czego nie mogliśmy tu już dłużej pozostać, gdyż Ponkowie niewątpliwie zauważyli śmierć jednego ze swoich i poznali zaraz, że jesteśmy za nimi.
Za radą Old Firehanda mieliśmy utworzyć linię, równoległą do pasma zarośli, wpaść na tyły nieprzyjaciela i wyrzucić go z jego kryjówki. W tym celu rozdzieliliśmy się, a uczyniwszy strzelby, przemokłe w kąpieli, znów zdolnemi do użytku, ruszyliśmy naprzód. W kilka minut huknęło dziewięć rusznic jedna za drugą. Każda kula położyła trupem człowieka, a głośne wycie przestraszonych zasadzką Indyan napełniło powietrze.
Ponieważ linia nasza rozciągała się dość szeroko, a strzały padały co chwila nanowo, uważali dzicy liczbę naszą za znacznie większą, niżeli była w istocie i rzucili się do ucieczki. Zamiast jednak udać się na otwartą dolinę, gdzie ciała ich przedstawiałyby cel pewny, przebili się pomiędzy nami, zostawiając poległych na miejscu.