którą wyszedłem w górę. Na dole utraciłem na kilka chwil przytomność.
Kiedy znów myśli zebrałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem pierwszych Indyan już tylko o kilka kroków od siebie. Na ten widok zerwałem się pomimo strasznych stłuczeń, wypaliłem z rewolwerów kilkakrotnie do ciemnych postaci, wskoczyłem na Swallowa i pocwałowałem do ogniska, nie chcąc dzielnego konia narazić na niebezpieczeństwo.
Ponkowie zauważywszy, że ich jednak spostrzeżono, wydali okrzyk wojenny i puścili się za mną w tym porządku, jak jeden za drugim dostał się na dno doliny.
Zeskoczywszy z konia w obozie, nie zastałem w nim myśliwców. Zgromadzili się byli koło wejścia i ruszyli właśnie w stronę moich wystrzałów. Przyjęli mnie skwapliwemi pytaniami.
— Indyanie idą — zawołałem — prędzej do grot!
Był to jedyny środek ocalenia się od zguby, która nam groziła niechybnie wskutek przewagi Indyan. W jaskiniach byliśmy bezpieczni i mogliśmy się stamtąd nie tylko opierać Ponkom, lecz wystrzelać ich do ostatniego. Toteż pośpieszyłem jeszcze podczas okrzyku do przeznaczonego dla mnie buduaru, ale już było zapóźno.
Czerwonoskórcy ruszyli za mną natychmiast i wbrew zwyczajowi, nie czekając, aż się wszyscy zgromadzą, uderzyli na myśliwych, dla których nagłe pojawienie się Indyan było taką niespodzianką, że zaczęli odpierać ciosy nieprzyjaciół dopiero wówczas, kiedy ci bronią już nad ich głowami wywijali.
Byłbym jeszcze może dostał się do mojej kryjówki, gdybym był nie ujrzał Harrego, Old Firehanda i Winnetou, obskoczonych przez Ponków. Musiałem oczywiście rzucić się im na pomoc.
— Precz, precz, pod skałę! — zawołałem, wpadając w kłąb tak, że napastnicy stracili na chwilę pewność siebie i zrobili nam miejsce do przejścia pod pionowo wznoszącą się skałę, gdzie mieliśmy plecy zabezpieczone.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 417 —