Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
—   418   —

— Czy tak musi być, jeśli się nie mylę? — zawołał ku nam jakiś głos ze skalnej szczeliny właśnie tak szerokiej, że jeden człowiek mógł się w nią wcisnąć. — Wobec tego zdradzono starego trapera, Sama Hawkensa!
Chytry westman był jedynym, który zachował przytomność umysłu i tych kilka sekund wyzyskał na to, by ukryć się w szparze. Niestety spełzły jego usiłowania na niczem, gdyż to miejsce właśnie, w którem się ukrył, my obraliśmy sobie za cel. Mimoto wyciągnął pośpiesznie rękę po Harrego i pochwycił go za ramię.
— Niech mały sir wejdzie do tej nory, jak sądzę; jest właśnie miejsce dla niego.
Czerwonoskórcy oczywiście ruszyli za nami i runęli na nas z dziką zajadłością. Na szczęście mieli myśliwi wszelką broń przy sobie, gdyż przygotowali się byli do odparcia owego pozornego ataku. Co prawda w walce na blizką odległość stały się strzały zupełnie nie użyteczne, ale tem skuteczniej szalał topór wojenny wśród dzikich.
Tylko Hawkens i Harry robili użytek z broni palnej. Pierwszy nabijał, a drugi strzelał tak, że ogień wybuchał ze szczeliny pomiędzy mną a Old Firehandem.
Była to walka dzika, przerażająca, jakiej wyobraźnia nie zdoła sobie odmalować. Ognisko rzucało migotliwe, ciemno płonące, blaski na przód doliny, na której rysowały się grupy walczących jak wyszłe z piekła, rozszarpujące się, demony. Poprzez wycie Indyan dolatywały nas zachęcające okrzyki traperów i krótkie, ostre, trzaski strzałów rewolwerowych. Zdawało się, że ziemia drży pod tupotem nóg zmagających się z sobą nieprzyjaciół.
Nie było już żadnej wątpliwości, że będziemy zgubieni. Ilość Ponków była zbyt znaczna, iżbyśmy się mogli jej oprzeć. Zwrotu na naszą korzyść nie należało się także spodziewać, zarówno jak możności przebicia się; to też każdy miał przekonanie, że wkrótce przestanie się zaliczać do żyjących. Ale nie chcieliśmy ginąć bez-