Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.
—   425   —

przyjść w posiadanie jakiej broni, oraz dotrzeć do zwierząt, mogła się nam udać ucieczka.
— Czy widzicie co, sir? — prychał Sam.
— Co?
— Hm, tego starego tam, tarzającego się wygodnie w trawie?
— Widzę.
— I to, co tam się opiera o kamień?
— Również.
— Hi! hi! hi! Stawia staremu coonowi tak wygodnie pukawkę na drodze! Jeśli rzeczywiście nazywam się Sam Hawkens, to musi to być Liddy, jak sądzę, a worek z kulami pewnie ma także ten człowiek!
Nie zważałem zbytnio na radość starego, gdyż Paranoh zajął całą moją uwagę. Niestety nie zrozumiałem, co mówił do jeńców, i upłynęło sporo czasu, zanim od nich odszedł, ale usłyszałem jego ostatnie słowa, wymówione donośnie. One wystarczyły mi do wyjaśnienia sobie całej treści jego przemówienia.
— Przygotuj się, Pimo! Pal właśnie w ziemię wbijają, a ty — dodał, zwracając do Harrego wzrok, pełen nienawiści — przypieczesz się obok niego!
Dał znak swoim ludziom, żeby pojmanych zabrali na plac, gdzie Indyanie obsiedli znowu jasno płonące ognisko, i oddalił się potem w wyprostowanej, pełnej godności, postawie.
Teraz zależało wszystko od szybkiego działania, gdyż gdyby ich zawleczono w środek zgromadzenia, nie byłoby nadziei wydobycia ich stamtąd.
— Samie, czy wam można zaufać? — spytałem.
— Hm, nie wiem, skoro i wy nie wiecie. Musicie spróbować, jak mi się zdaje.
— Wy weźmiecie prawego, a ja lewego, a potem czemprędzej przeciąć rzemienie.
— A potem do Liddy, sir!
— Czyście gotowi?
Skinął głową z wyrazem, z którego przebijała się radość z powodu zamierzonego figla.