Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.
—   426   —

— A zatem do dzieła!
W cichych, lecz szybkich, skokach pobiegliśmy za Indyanami, wlokącymi jeńców, a chociaż z powodu ciężaru musieli być do nas zwróceni, udało nam się przecież dostać do nich niepostrzeżenie.
Sam powalił jednego tak dobrze wymierzonem pchnięciem, że ten padł bez wydania głosu z siebie, ja natomiast, będąc całkiem bezbronnym, wyrwałem drugiemu najpierw nóż z za pasa i przejechałem mu z taką siłą przez gardło, że zamierzony przezeń okrzyk wyszedł mu z gardła przez ranę jak charczenie, on sam zaś osunął się na ziemię.
Po kilku szybkich cięciach ujrzeli się jeńcy wolnymi zanim jeszcze wobec szybkiego przebiegu zdarzenia ktokolwiek zdołał coś zauważyć.
— Naprzód! Weźcie sobie broń! — zawołałem, widząc, że bez niej nie można myśleć o skutecznej ucieczce, zerwałem z zabitego przez siebie Indyanina worek z prochem i kulami i popędziłem za Winnetou, który zrozumiawszy położenie, nie pobiegł do bramy, lecz pomiędzy siedzących przy ognisku.
Jak w każdej chwili, w której idzie o śmierć i życie, człowiek jest inny niż zwykle, tak też myśl o tem, cośmy przedsięwzięli, dała nam konieczną chyżość. Zanim napadnięci zdołali się zoryentować, co się stało, przebiliśmy się przez nich z wydartą im bronią w ręku.
— Swallow, Swallow! — zawołałem na konia, wsiadłem nań w kilka chwil, ujrzałem Winnetou, wskakującego na swego, a Hawkensa dosiadającego pierwszego z brzegu człapaka.
— Do mnie, na miłość Boga, prędzej! — zawołałem na Harrego, który daremnie usiłował dosiąść gniadosza Finneteyowego, walącego kopytami, jak wściekły. Pochwyciłem go za ramię, porwałem go do siebie i zwróciłem się ku wyjściu, w którem Sam zniknął właśnie.
Była to chwila najwyższego podniecenia. Wściekłe wycie napełniło powietrze, huczały strzelby, świstały