strzały, a wśród tego brzmiał tętent i parskanie koni, na które wskoczyli dzicy, aby nas ścigać.
Ja byłem ostatnim z nas trzech i nie potrafię powiedzieć, jak wydostałem się przez wązki i kręty przesmyk na wolną przestrzeń, oraz dlaczego nieprzyjaciel mnie nie doścignął. Hawkensa nie było już widać, a Winnetou skręcił w prawo na dolinę, którą przed paru dniami przyjechaliśmy do „warowni“, oglądając się przytem, czy podążam za nim.
Mieliśmy właśnie minąć zakręt, kiedy padł strzał za nami. Poczułem, jak Harry drgnął zaraz po nim. Kula go gdzieś dosięgła.
— Swallowie, mój Swallowie, prędzej! — zachęcałem konia w najwyższej trwodze, a on gnał tym samym szalonym pędem, jak wówczas po wybuchu w New Venango.
Oglądnąwszy się, zobaczyłem Paranoha tuż za sobą Reszta nieprzyjaciół nie wychyliła się była jeszcze z poza zakrętu. Chociaż rzuciłem nań tylko przelotne spojrzenie, zauważyłem wściekłą zajadłość, z jaką starał się nas doścignąć. Zdwoiłem zachęcające okrzyki na dzielnego konia, od którego szybkości i wytrwałości wszystko teraz zależało. Jakkolwiek bowiem nie obawiałem się walki z tym dzikim człowiekiem, to przecież przeszkadzałby mi chłopiec w każdym swobodnym ruchu. Na razie mogłem się zdobyć tylko na to, żeby pędzić dalej naprzód.
Jak burza mknęliśmy z biegiem wody. Kasztan Winnetou wyrzucał grubokościstemi nogami, aż iskry leciały, a rozluźnione osypisko tworzyło za nim poprostu deszcz kamieni. Swallow dotrzymywał mu kroku, mimo że dźwigał na sobie dwu ludzi. Paranoh gonił niewątpliwie tuż za nami, gdyż tętent jego gniadosza słychać było ciągle w tej samej odległości.
— Jesteście ranny? — zapytałem Harrego w pełnym biegu.
— Tak.
— A czy niebezpiecznie?
Ciepła jego krew sączyła się po mojej ręce, którą
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.
— 427 —