Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.
—   436   —

było udać się najpierw do jednego z nich, aby się czegoś dowiedzieć. Puściliśmy się razem wzdłuż rzeki, ale długo nie natrafiliśmy na ludzkie mieszkanie. Dopiero nad wieczorem ujrzeliśmy łan żyta, do którego przytykały inne pola. Nad potokiem, zlewającym swoje wody do rzeki, leżał dom warowny, zbity z surowych, grubych pni, a otaczał go ogród, oparkaniony grubym fencem[1]. Taki sam fenc odgraniczał na boku wolne miejsce, na którem znajdowało się kilka koni i psów. Tam też wjechaliśmy, zsiedliśmy z koni, a przywiązawszy je, chcieliśmy się udać do domu, którego wązkie okna podobne były do strzelnicy. Wtem ukazała się w jednem z nich wymierzona do nas dwururka, a szorstki głos zawołał:
— Stójcie! Stójcie! To nie gołębnik, do którego każdy może wlatywać i wylatywać, jak mu się spodoba. Kto jesteście, biały człowieku i czego tutaj chcecie?
— Jestem Niemiec i szukam pedlara, który się tu podobno znajduje — odrzekłem.
— To go sobie szukajcie! Ja nie mam z wami nic do czynienia. Zabierajcie się!
— Ależ, sir! Przypuszczam, że będziecie na tyle rozumni i nie poskąpicie mi odpowiedzi, jeśli ją dać możecie. Tylko hołotę odprawia się od drzwi.
— To bardzo słuszne, dla tego właśnie odprawiam was.
— Uważacie więc nas za hołotę?
— Yes!
— Czemu?
— To moja rzecz. Przed wami z tego zwierzać się nie potrzebuję. To, że podajecie się za Niemca, jest również kłamstwem.
— To prawda.
— Pshaw! Niemiec nie odważyłby się aż tutaj zajść, chyba gdyby to był Old Firehand.

— Od niego właśnie przychodzę.

  1. Sztachety drewniane.