— Wy? Hm! A skąd?
— O trzy dni drogi stąd, gdzie jest jego obóz, o którym zapewne słyszeliście.
— Był raz tutaj niejaki Dick Stone z orszaku Old Firehanda i mówił, że musi mniej więcej tyle czasu jechać, aby się do niego dostać.
— Dick Stone już nie żyje. Żal mi go, bo był moim przyjacielem.
— Może być, ale ja wam nie ufam, gdyż macie czerwonego przy sobie, a obecne czasy nie nadają się do tego, żeby wpuszczać do siebie ludzi tej barwy.
— Jeśli ten Indyanin do was przyjdzie, to będziecie musieli uważać to za zaszczyt, gdyż to jest Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? Do stu piorunów! Naprawdę! Niech mi pokaże swoją strzelbę!
Winnetou zdjął strzelbę z ramienia i podniósł tak, że osadnik ją zobaczył.
— Srebrne gwoździe! — zawołał. — To się zgadza. A u was, biały, widzę dwie strzelby, wielką i małą. Domyślam się, że ta wielka to rusznica na niedźwiedzie.
— Tak.
— A ta mała to sztuciec Henry’ego.
— Tak.
— A wy macie nazwisko, brzmiące inaczej aniżeli to, któreście powiedzieli.
— Bardzo słusznie!
— Może wy jesteście Old Shatterhand, który podobno pochodzi ze starego kraju?
— To właśnie ja jestem.
— W takim razie proszę, proszę, panowie! Takich ludzi witam bardzo serdecznie i będę się starał zadowolić wasze życzenia, o ile to w mej mocy.
Teraz lufy zniknęły, a w drzwiach ukazał się zaraz osadnik, starszy już, ale silny i grubokościsty mężczyzna, po którym widać było na pierwszy rzut oka, że walczył z życiem, ale nie dał się powalić. Wyciągnął do nas obie
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.
— 437 —