Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.
—   445   —

koiłem go, gdyż nie mógł nas poznać wobec tego, że ognisko wygasło.
— Wy? Jak weszliście?
— Drzwiami.
— Przecież je zamknąłem.
— Ale były otwarte.
— Do stu piorunów! Zapewne źle popchnąłem zasuwę, kiedyście wychodzili. Ale naco wprowadzacie konie?
Corner zasunął istotnie zasuwę, ale handlarz otworzył drzwi, gdy wszyscy zasnęli, aby Indyanie mogli się dostać do środka.
— Ponieważ ukradzionoby je nam — odpowiedziałem.
— Ktoby je miał ukraść?
— Siouksi Okananda, którzy właśnie czołgają się ku domowi, by na was napaść.
Można sobie wyobrazić, jakie zaniepokojenie wywołały te słowa. Corner twierdził wprawdzie wieczorem, że się ich nie obawia, ale kiedy teraz rzeczywiście nadeszli, zląkł się ogromnie. Rollins udał, że jest również przerażony, jak inni. Wtem nakazał Winnetou spokój:
— Bądźcie cicho! Krzykiem nie zwycięża się nieprzyjaciół. Musimy się czemprędzej zastanowić nad tem, w jaki sposób odeprzeć Okanandów.
— Nie potrzeba dopiero naradzać się nad tem — odrzekł Corner. — Rozpoznamy ich, bo księżyc świeci dość jasno i wymieciemy kulami jednego po drugim w tym porządku, jak nadejdą.
— Tego nie uczynimy — oświadczył Apacz.
— Czemu nie?
— Ponieważ krew ludzką przelewa się dopiero wtedy, kiedy tego nie można w żaden sposób uniknąć.
— Teraz zachodzi właśnie ten wypadek, gdyż te czerwone psy muszą dostać nauczkę, którą pozostali przy życiu zapamiętają na długo.
— Mój biały brat nazywa więc Indyan czerwonymi psami? Niechaj jednak zważy, że ja jestem także Indy-