Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.
—   449   —

dliwie, ten jest moim wrogiem, jakąkolwiekby miał barwę. A jeśli twierdzisz, że z Ponkami się nie wdajecie, to mijasz się z prawdą, ponieważ ja wiem, że Ponkowie i Okanandowie nie zwalczali się nigdy wzajemnie, a teraz właśnie bardzo silnie z sobą są związani. Twoja więc wymówka nic w moich oczach nie znaczy. Przybyliście, aby ograbić te blade twarze. Czy zdaje ci się, że ja i Old Shatterhand dopuścimy do tego?
Okananda patrzył przez chwilę ponuro przed siebie, a potem spytał:
— Od kiedy wielki wódz Apaczów, Winnetou, stał się niesprawiedliwym? Wszak sława jego pochodzi stąd, że zawsze starał się unikać niesprawiedliwości, dzisiaj natomiast występuje przeciwko mnie, chociaż jestem w mojem prawie
— Mylisz się, gdyż wasze zamiary nie są bynajmniej słuszne.
— Czemu nie? Czy ten kraj nie do nas należy? Czy każdy, kto chce tu zostać i zamieszkać, nie powinien nas prosić o pozwolenie?
— To prawda.
— Ale te blade twarze tego nie uczyniły. Czyż wobec tego nie mamy prawa ich napędzić?
— Owszem. Daleki jestem od tego, żeby wam tego prawa odmawiać, ale to zależy od sposobu, w jaki z niego skorzystacie. Czy musicie palić i mordować, aby się pozbyć natrętów? Czy musicie jak złodzieje i zbóje, jakimi są oni, a nie my, skradać się nocą? Żaden waleczny wojownik nie obawia się pokazać otwarcie i rzetelnie wrogowi swego oblicza. Ty natomiast przychodzisz z tylu wojownikami w nocy, aby uderzyć na niewielu ludzi. Winnetou wstydziłby się czegoś takiego. Gdzie tylko odtąd przybędzie, wszędzie opowie, jakimi tchórzami są synowie Okanandów. Nie można ich nawet nazywać wojownikami.
„Gniady Koń“ chciał się zerwać gniewnie, ale oko Apacza spoczywało na nim tak potężnie, że nie odważył się na to, lecz rzekł mrukliwie: