Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.
—   457   —

dejrzanem. Ja sądzę, że w tych stronach nie podobna istnieć bez konia.
— Takie i moje zdanie. Czy jednak nie doświadczyliście, ani nie słyszeliście nigdy, że ten lub ów w jakiś sposób konia utracił?
— Owszem. Ale przykład o jednym człowieku nie jest tu odpowiedni, bo jeden może utracić konia. Żeby natomiast kilku ludzi...?!
Udawał mądrego, chociaż, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Nie byłbym mu nawet odpowiedział, gdyby mnie Winnetou nie był zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand wie, co myśleć o tym tropie?
— Tak.
— Byli tu trzej biali bez koni. Nie mieli strzelb, tylko kije w rękach. Odeszli stąd w ten sposób, że jeden wstępował w ślady drugiego, a ostatni je zacierał. Przypuszczają widocznie, że ich ktoś ściga.
— Mnie się także tak zdaje. Może nawet są zupełnie bezbronni.
— Strzelb w każdym razie nie mają. Ponieważ tu spoczywali, musielibyśmy przeto dostrzec ślady strzelb.
— Hm! To szczególne! Trzy nieuzbrojone blade twarze w tych niebezpiecznych stronach! Można sobie to tylko tem wytłómaczyć, że spotkało ich jakieś nieszczęście, że ich napadnięto i ograbiono.
— Mój biały brat sądzi tak samo, jak ja. Ci ludzie opierali się na kijach, które sobie ułamali. Widać wyraźnie dziury w ziemi. Potrzebują pewnie pomocy.
— Czy Winnetou życzy sobie, żeby im jej udzielić?
— Wódz Apaczów pomaga chętnie każdemu, kto go potrzebuje i nie pyta, czy to biały, czy czerwony. Ale niech Old Shatterhand rozstrzygnie, co czynić. Ja pomógłbym, lecz nie dowierzam.
— Czemu nie?
— Bo zachowanie się tych bladych twarzy jest dwuznaczne. Zadawali sobie wiele trudu, by zatrzeć dalsze ślady, a dlaczego nie zniszczyli ich tutaj?