— Może im się zdawało, że nie powinni na to tracić czasu. Zresztą nie troszczyli się o to, czy kto spostrzeże, że tu spoczywali. Chcieli tylko ukryć to, dokąd poszli.
— Może mój brat ma słuszność, ale w takim razie nie byli to dobrzy westmani, lecz ludzie niedoświadczeni. Chodźmy im na pomoc!
— Zgadzam się chętnie, zwłaszcza że prawdopodobnie nie zboczymy zbytnio z naszego kierunku.
Ja z Winnetu dosiedliśmy znowu koni, tylko Rollins ociągał się, rzekłszy tonem powątpiewania.
— Czy nie byłoby lepiej zostawić tych ludzi samym sobie? Na co nam się przyda jechać za nimi?
— Nam oczywiście nie przyda się, ale im — odpowiedziałem.
— Ale my czas stracimy.
— Nam nie jest tak pilno, żebyśmy nie mogli wesprzeć ludzi, potrzebujących widocznie pomocy.
Powiedziałem to trochę ostrzej, Rollins zaś mruknął kilka słów niechętnych i wsiadł na konia, aby z nami jechać za tropem. Nie dowierzałem mu ciągle jeszcze, ale nie przyszło mi na myśl uważać go za tak kutego, jakim był istotnie.
Trop wychodził z lasu i z zarośli i prowadził na otwartą sawannę. Był świeży, bo zostawiony był zaledwie przed godziną. Po krótkiej jeździe ujrzeliśmy przed sobą tych, których szukaliśmy. Kiedyśmy ich spostrzegli, mogli być od nas oddaleni o milę angielską. Ujechaliśmy z połowę tej przestrzeni, zanim nas zauważyli. Jeden z nich oglądnął się, dojrzał nas i oznajmił to drugim. Jakiś czas stali ze strachu, poczem zaczęli biec, jak gdyby szło o ich życie. My podpędziliśmy konie i doścignęliśmy ich oczywiście z łatwością, ale zanim dojechaliśmy do nich, zawołałem kilka słów dla ich uspokojenia, wobec czego zatrzymali się zaraz.
Byli rzeczywiście zupełnie bezbronni. Nie mieli nawet nożów do ucięcia kijów, lecz musieli je ułamać. Ubrania ich natomiast były w dobrym stanie. Jeden
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.
— 458 —