się kto zbliżał. Na razie nie. mogliśmy nadsłuchiwać z powodu rozmowy, ale za to oczy były tem bardziej czynne.
Siedzieliśmy pod drzewami na skraju lasu z twarzami, zwróconemi w gęstwinę, ponieważ przypuszczaliśmy, że stamtąd nadszedłby nieprzyjaciel, gdyby chciał nas zaskoczyć. Wkrótce wyszedł na niebo cienki sierp księżyca i rzucił łagodne, blade światło pod roztaczającą się nad nami koronę drzewa. Towarzysze prowadzili rozmowę dalej z przerwami. Nie zwracali się wprawdzie ze słowami wprost do nas, ale widać było, że starali się zająć naszą uwagę i odwrócić ją od czegoś innego. Winnetou leżał wyciągnięty na ziemi, oparłszy głowę na dłoni lewej ręki. Wtem przyciągnął prawą nogę nieznacznie do siebie tak, że pod kolanem utworzyła kąt rozwarty. Czyżby chciał dać ów słynny, nadzwyczaj trudny strzał z kolana, który opisałem już na innem miejscu?
Mój domysł sprawdził się. Winnetou pochwycił kolbę rusznicy i pozornie bez zamiaru, jakby dla zabawy, przyłożył lufę do uda. Rzuciłem okiem w kierunku lufy i ujrzałem pod czwartem drzewem od nas krzak, a pomiędzy jego liśćmi lekkie światło fosforyzujące, dostrzegalne tylko dla wprawnych oczu Apacza. Była to para oczu człowieka, który siedział w krzaku i nam się przypatrywał. Winnetou chciał do niego strzelić między oczy, oparłszy rusznicę o kolano, aby uniknąć wszelkiego wpadającego w oko ruchu. Dzielny wódz Apaczów nie chybiał nawet w nocy i przy takim trudnym wystrzale. Widziałem, że przyłożył palce do cyngla, ale nie strzelił. Odjął palec, opuścił strzelbę i nogę znowu wyciągnął. Blask oczu zniknął.
— Mądra sztuka! — szepnął do mnie w języku Apaczów.
— Ktoś, komu przynajmniej znany jest strzał z kolana, chociażby go sam nie umiał — odrzekłem w tem samem narzeczu,
— To była blada twarz.
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/248
Ta strona została uwierzytelniona.
— 468 —