Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.
—   469   —

— Tak. Wojownik Siouksów, którzy jedynie mogą się tu znajdować, nie otwiera oczu tak szeroko. Niewątpliwie jest nieprzyjaciel w pobliżu.
— Ale przekonał się, że wiemy o jego obecności.
— Niestety. Poznał to z tego, że chciałeś strzelić do niego i będzie się miał na baczności!
— To mu się na nic nie przyda, bo go podejdę.
— To wielce niebezpieczne!
— Dla mnie?
— Odgadnie twój zamiar, skoro się tylko oddalisz.
— Pshaw! Udam, że idę do koni. To nie wpadnie mu w oko.
— Zdaj to lepiej na mnie, Winnetou!
— Czy mam ciebie narażać na niebezpieczeństwo, jak gdybym się sam bał? Winnetou pierwej oczy zobaczył, jemu więc przysługuje prawo pochwycenia tego człowieka. Mój brat pomoże mi tylko oddalić się tak, żeby on nie domyślił się, na co.
Wobec tego zaczekałem jeszcze chwilę i zwróciłem się do towarzyszy, zatopionych w rozmowie:
— Przestańcie już wreszcie! Rano wyruszamy wcześnie dalej i chcemy spać. Mr. Rollins, czy przywiązaliście dobrze swojego konia?
— Tak — odrzekł zapytany, niezadowolony z tego, że mu przeszkodziłem.
— Mój jeszcze wolny — rzekł Winnetou głośno. — Uwiążę go w polu na trawie, żeby się pasł. Czy zabrać także konia brata Shatterhanda?
— Proszę — potwierdziłem, ażeby się wydawało, iż chodzi rzeczywiście o konie.
Winnetou podniósł się zwolna, owinął santillowym kocem i poszedł, by konie zaprowadzić cokolwiek dalej. Wiedziałem, że się potem położy na ziemi i poczołga do lasu. Koca nie potrzebował i zabrał go tylko dla tego, żeby wprowadzić w błąd nieprzyjaciela.
Przerwaną na krótko rozmowę rozpoczęto nanowo. Z jednej strony było mi to na rękę, a z drugiej nie, bo trudno mi było dosłyszeć, co Winnetou robił, ale zato