nie mógł zauważyć zbliżania się jego ten, którego on podchodził. Spuściłem powieki, udając, że się o nic nie troszczę, w rzeczywistości jednak przypatrywałem się skrajowi lasu.
Upłynęło pięć minut, potem dziesięć, wreszcie nawet pół godziny. Zacząłem się już niepokoić o Winnetou. Wiedziałem, jak trudne jest podchodzenie w takich warunkach i jak powoli to się odbywa, gdy się ma do czynienia z nieprzyjacielem, posiadającym bystre zmysły. Nareszcie usłyszałem kroki z tej strony, w którą udał się Apacz z końmi. Odwróciwszy lekko głowę, ujrzałem go z daleka, owiniętego znowu w koc, co świadczyło o tem, że ukrytego nieprzyjaciela uczynił już nieszkodliwym. Z ulgą w sercu odwróciłem znów głowę, czekając spokojnie, dopóki obok mnie nie usiędzie. Odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej, wreszcie ustał tuż za mną, a jakiś głos obcy zawołał:
— A teraz tego!
Oglądnąwszy się szybko, zobaczyłem wprawdzie koc santillo, ale tym, który się nim owinął, nie był Winnetou, lecz jakiś brodacz, który mi się wydał znajomym. Powiedział owe trzy słowa i zamachnął się na mnie kolbą. Stoczywszy się błyskawicznie na bok, starałem się ujść ciosowi, ale już było zapóźno, bo napastnik dosięgnął mnie, wprawdzie nie w głowę, lecz w kark, a zatem w jeszcze niebezpieczniejsze miejsce. Siły mię opuściły natychmiast, a gdy jeszcze jeden cios w głowę dostałem, utraciłem przytomność.
Musiałem w tym stanie przeleżeć pięć lub sześć godzin, gdyż, kiedy znowu przyszedłem do siebie i po długim wysiłku zdołałem podnieść powieki, świt już szarzał. Oczy zamknęły mi się zaraz ponownie, a ja zapadłem w stan, niepodobny ani do snu, ani do jawy, ani do niczego pośredniego. Zdawało mi się, że umarłem, że duch mój przysłuchuje się z wieczności rozmowie, prowadzonej nad mojemi zwłokami. Nie mogłem jednak zrozumieć poszczególnych słów, dopóki nie ode-
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.
— 470 —