Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.
—   478   —

drab, nazwiskiem Rollins, jak mi się zdaje, uciekł nam niestety, kiedy byliśmy wami zajęci.
Nawykły do uważania na wszystko, nawet na drobiazg najmniejszy, zobaczyłem, że przytem zapewnieniu rzucił okiem tam, gdzie spotkaliśmy wczoraj jego oczy. To spojrzenie wymknęło mu się mimowolnie, dlatego wpadło mi w oko. Czyżby ten krzak pozostawał w związku z tem, co mówił, a zatem z Rollinsem? Postanowiłem to wybadać, ale nie zwracałem jeszcze oczu w tę stronę, aby Santer tego nie zauważył. Tymczasem on mówił dalej:
— Ale to nic nie szkodzi, gdyż jego nam nie potrzeba, skoro was mamy. Znacie Old Firehanda?
— Oczywiście.
— I jego kryjówkę?
— Również.
— Ach, to mnie cieszy niezmiernie, że przyznajecie się do wszystkiego tak ochotnie!
— Pshaw! Dlaczego miałbym się wypierać czegoś, co jest prawdą?
— Well! Wobec tego przypuszczam, że ułatwicie mi bardzo całą sprawę.
— Spodziewacie się tego istotnie?
— Tak, gdyż uznacie to chyba sami, że jest najlepszą rzeczą dla was powiedzieć mi o wszystkiem.
— O ile najlepszą?
— O tyle, że ulżycie przez to swojemu losowi.
— Co wy nazywacie właściwie naszym losem?
— Śmierć. Wy znacie mnie, a ja znam was. Wiemy bardzo dobrze, w jakim stosunku do siebie pozostajemy. Kto z nas dostanie się w ręce drugiego, ten przepadł i musi zginąć. Pochwyciłem was, a więc już po waszem życiu. Idzie tylko o to, jaki będzie ten koniec. Zawsze marzyłem o tem, żeby z rozkoszą zadręczyć was powoli na śmierć, teraz jednak, kiedy idzie o schowek Old Firehanda, porzuciłem te surowe zamiary.
— Czegoż od nas żądacie w zamian za obiecaną łagodność?