Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.
—   483   —

— Co... co... cooo? Kto... kto to? Czy dobrze widzę, czy też to tylko podobieństwo?
Rollins udał również uradowanego, wyrwał się tamtym trzem, podbiegł do Santera i zawołał:
— Mr. Santer! To wy! Czy to być może? O, teraz już wszystko dobrze, nic mnie złego nie spotka.
— Wam nic złego stać się nie może! A więc ja się nie mylę, wy jesteście Rollinsem, którego postanowiłem pochwycić! Ktoby był przypuścił, że jesteście identyczni z tym człowiekiem! Służycie więc teraz u pedlara Bourtona?
— Tak, mr. Santer. Różnie mi się dotąd powodziło, ale teraz jestem zadowolony. Właśnie uśmiechała mi się sposobność zrobienia doskonałego interesu, lecz niestety wczoraj wieczorem nas...
Wtem przerwał. Obaj potrząsnęli sobie ręce, jak przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli. Naraz zrobił Rollins minę zdumioną, spojrzał na Santera i mówił dalej:
— Tak, ale jak to? Czy to wy napadliście na nas, mr. Santer?
— W istocie.
— Do dyabła! Mój najlepszy przyjaciel, któremu kilkakrotnie życie uratowałem, napada na mnie! Jak mogliście się tak pomylić?
— Nie pomyliłem się wcale, bo zupełnie was nie widziałem. Drapnęliście przecież czemprędzej.
— To prawda. Uważałem, że najlepiej zrobię, jeśli się najpierw sam ukryję, a potem dopomogę do ucieczki tym gentlemanom, z którymi jechałem. Dla tego nie odszedłem, lecz schowawszy się tutaj, czekałem na stosowną chwilę. Ale co ja widzę! Oni skrępowani i to w taki sposób? To straszne! Ja nie mogę się na to zgodzić. Ja ich zaraz rozwiążę!
Z temi słowy zwrócił się ku nam, lecz Santer pochwycił go za rękę i odrzekł:
— Stójcie, co robicie, mr. Rollins! To moi śmiertelni wrogowie.