Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.
—   485   —

byśmy nie byli przekonani o czemś zupełnie innem. Potem zbliżył się Rollins do nas i rzekł:
— Mój przyjaciel Santer pozwolił mi przynajmniej ulżyć wam trochę w waszem położeniu, panowie. Widzicie i słyszycie, ile trudu sobie zadaję. Mam jeszcze nadzieję, że mi się uda uwolnić was zupełnie.
To mówiąc, rozluźnił nasze więzy o tyle, że nie byliśmy już skrępowani w kabłąk, a potem powrócił do Santera, aby w dalszym ciągu wstawiać się za nami. Po dłuższym czasie podeszli ku nam obydwaj, a Santer przemówił do nas tak:
— Zdaje się, że sam dyabeł opiekuje się wami. Dałem raz temu gentlemanowi przyrzeczenie, na które on się teraz powołuje, nie chcąc w żaden sposób ustąpić. Dla niego popełnię największe głupstwo w mem życiu i puszczę was wolno, ale wszystko, co macie z sobą, a więc i broń, zostaje moją własnością.
Winnetou nie powiedział na to ani słowa, a ja tak samo.
— No? Czy zdumienie nad moją wspaniałomyślnością odjęło wam mowę?
Gdy i na to odpowiedzi nie było, rzekł Rollins:
— Naturalnie, że oniemieli wobec tej łaski. Ja ich rozwiążę.
Sięgnął ręką do moich więzów.
— Dajcie pokój! — rzekłem. — Zostawcie te rzemienie, jak są, mr. Rollins!
— A wam co do dyabła? Dlaczego?
— Albo wszystko, albo nic!
— Co to znaczy?
— Dziękujemy za wolność bez broni i mienia.
— Czy to być może? Ktoby to pomyślał!
— Niech sobie inni myślą inaczej. Winnetou i ja nie pójdziemy bez tego, co do nas należy. Wolimy umrzeć, aniżeli usłyszeć, że mamy się rozstać z bronią.
— Ależ, cieszcie się, że...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Znacie już nasze zapatrywanie i nikt go zmienić nie zdoła!