Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.
—   486   —

— Straszne rzeczy! Ja pragnę was ocalić, a muszę przyjąć taką odprawę!
Odciągnął znów od nas Santera, aby się naradzić co dalej czynić, a do tej narady powołano także Wartonów.
— Mój brat dobrze zrobił — szepnął mi Winnetou. — To pewne, że spełnią naszą wolę, gdyż sądzą, że później i tak wszystko dostaną.
Ja spodziewałem się tego także. Oczywiście Santer musiał się jeszcze przez czas pewien ociągać, ale wkońcu zbliżyli się wszyscy, a Santer oświadczył:
— Macie niezwykłe szczęście! Słowo dane przezemnie zmusza mnie dziś do czynu, który byłby szaleństwem w innym wypadku. Wy się ze mnie wyśmiejecie, ale ja przysięgam wam, że ja śmiać się będę na końcu. Przekonacie się o tem prędzej, aniżeli się spodziewacie. Posłuchajcie więc teraz, co ułożyliśmy w tej sprawie!
Zatrzymał się dla nadania nacisku swym słowom i mówił dalej:
— Puszczam was wolno tym razem i oddaję wszystko, co do was należy, ale będziecie aż do wieczora przywiązani tu do tych drzew, żebyście dopiero jutro rano mogli nas ścigać. Odjeżdżamy teraz tam, skąd przybyliśmy tutaj i zabieramy z sobą mr. Rollinsa, aby was nie odwiązał przedwcześnie. Pozwolimy mu jednak powrócić o zmroku. Zawdzięczacie mu życie, starajcie się więc odpłacić mu się za to!
Tak zakończyły się układy. Przywiązano nas do dwu drzew, stojących obok siebie, a konie nasze w pobliżu, poczem położono obok nas wszystko, cośmy z sobą mieli. Ucieszyłem się niezmiernie, widząc broń obok siebie! Potem cała ta piątka drabów odjechała.
Myśmy zachowywali się spokojnie może z godzinę, natężając słuch na każdy szmer. Wtem odezwał się do mnie Apacz:
— Oni są jeszcze tu, a ruszą za nami, skoro tylko wybierzemy się w drogę. Abyśmy ich nie widzieli, puszczą nas dopiero wieczorem. Musimy koniecznie schwy-