Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.
—   490   —

a do tego czasu, a nawet prędzej, powinien był do nas dotrzeć.
Siedzieliśmy obok siebie przez cały czas w milczeniu, gdyż znając siebie, nie potrzebowaliśmy umawiać się co do sposobu wykonania zamachu. Odwinąwszy lassa, nie wątpiliśmy, że Santera i jego trzech towarzyszy pochwycimy.
Tymczasem minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a nasze oczekiwanie było daremne. Dopiero po upływie może godziny zauważyłem na południowej stronie preryi jakiś szybko poruszający się przedmiot, a równocześnie rzekł Winnetou, wskazując w tym samym kierunku:
— Uff! Jeździec po tamtej stronie.
— Zaiste jeździec. To szczególne!
— Uff, uff! Jedzie cwałem w tę stronę, skąd Santer na nadjechać. Czy mój brat rozpoznaje maść konia?
— Zdaje się, że to gniady, a Rollins miał konia gniadego.
— Rollins? To nie może być. Jak mógł się wyrwać?
Winnetou błysnął oczyma złowrogo. Oddech mu się przyspieszył, a lekki bronz jego twarzy znacznie pociemniał. Wnet jednak opanował się Apacz i rzekł spokojnie:
— Zaczekajmy jeszcze pół godziny.
Minął i ten czas, a jeździec dawno już zniknął, ale Santer nie przybywał. Wtem poprosił mnie Apacz:
— Niech mój brat szybko pojedzie do Rollinsa i przyniesie mi o nim wiadomość!
— A jeżeli tymczasem te draby nadciągną?
— To Winnetou sam ich pokona.
Wyprowadziłem konia z zarośli i pojechałem z powrotem. Przybywszy w dziesięć minut na miejsce, gdzie przywiązaliśmy byli Rollinsa, nie zastałem ani jego, ani konia. W następnych pięciu minutach zbadałem znalezione tam ślady i powróciłem do Winnetou. On zerwał się jak pchnięty sprężyną, kiedy mu powiedziałem, że Rollinsa niema.
— Dokąd pojechał?