Tony. Chociaż pewny był jej na wypadek stampeda, to jednak mogła uciekająca trzoda popędzić w kierunku naszych koni i porwać je za sobą.
Od koni puściliśmy się łukiem na tyły Indyan. Świateł lokomotywy wciąż jeszcze nie było widać, co dowodziło, że albo plan konduktora znalazł przeciwników, albo że poprostu bano się przedsięwziąć wyprawy bez mojego przewodnictwa.
Dostawszy się do koni Indyan, rozpoznaliśmy z łatwością postać obu strażników, którzy nie stali ani nie siedzieli spokojnie, lecz pojedyńczo patrolowali dookoła. Jeden z nich zbliżał się powoli do krzaka, za którym myśmy się ustawili. W chwili, kiedy koło niego przechodził, błysnęło ostrze noża i pogrążyło mu się w sercu, że nie wydał głosu z siebie. Gdy nadszedł drugi, spotkał go ten sam los. Kto nie zna preryi, nie potrafi sobie wyobrazić, z jaką zawziętością zwalczają się obie rasy, których członkowie krok za krokiem brodzą we krwi przeciwników.
Odwracając się, aby nie patrzeć na upadek drugiej ofiary, rzuciłem okiem na konia, stojącego najbliżej i zauważyłem na nim wygodne siodło hiszpańskie z wysokiemi strzemionami, takie, jakich używają w Ameryce środkowej i południowej. Koń ten zresztą osiodłany był nie na sposób indyański. Czyżby należał do białego, pomyślałem sobie i przystąpiłem bliżej. Po obu stronach siodła wisiały torby, w których znalazłem trochę papierów i dwie sakiewki.
Zawartości sakiewek nie mogłem teraz zbadać. Wszystko to więc schowałem do kieszeni.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Sam.
— Ja pójdę w prawo, a wy w lewo. Ale stójcie i popatrzcie przed siebie!
— To pociąg, naprawdę pociąg nadjeżdża naprzykład! Zatrzymajmy się jeszcze, Charley, aby zobaczyć, jak kij popłynie[1]!
- ↑ Zwrot traperski — jak sprawa pójdzie.