Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.
—   51   —

wagonów zamigotało kilka małych płomyków. Nie pomyliłem się zatem, przypuściwszy, że Indyanie poszukają ocalenia w przeciwogniu. Na lewo stał mój mustang, obok długonogiej Tony, a z prawej strony nadbiegał Sam tak szybko, że koń jego niemal brzuchem dotykał ziemi. On także uprzytomnił sobie w ostatniej chwili grzech zaniedbania.
Ale Indyanie dostrzegli równocześnie nasze konie i w kilkunastu ruszyli prosto ku nim. Dwaj najszybsi z nich znajdowali się od nas już tylko o kilka kroków. Przyciągnąłem silniej rzemień od strzelby, podniosłem się na siodle i pochwyciłem za tomahawk. W tygrysich skokach rzucił się koń mój naprzód i stanął na miejscu równocześnie z obu czerwonoskórcami. Jeden rzut oka wystarczył, aby ich poznać. Byli to dwaj wodzowie.
— Nazad, Ma-ti-ru! To moje konie!
Wezwany odwrócił w tę stronę głowę i poznał mnie.
— Old Shatterhand! Giń, płazie bladych twarzy!
Z tym okrzykiem na ustach wyrwał z za pasa nóż i jednym skokiem znalazł się obok mego konia, by go pchnąć, lecz mój tomahawk tak go ugodził, że runął zaraz na ziemię. Drugi wskoczył już był na grzbiet mego konia, nie zauważył jednak, że koń był skrępowany.
— Ka-wo-mien, ty, rozmawiałeś przedtem o mnie z białym zdrajcą, teraz ja z tobą pomówię!
Wódz zrozumiał, że grozi mu zguba na koniu, którym nie można było kierować i zsunął się z niego, ażeby zniknąć w zaroślach. Wtedy ja zawinąłem tomahawkiem nad głową, jak do rzutu, a ciężka broń tak uderzyła Indyanina w ozdobioną piórami czaszkę, że upadł. Trzy strzały powaliły jeszcze tyluż czerwonych, poczem ogień tak się przybliżył, że już nie było czasu na dalszą walkę. Przeciąłem pęta mojego mustanga i wskoczyłem nań. Podczas tego gniady zerwał się i uciekł także.
— Hallo, Charley, teraz w tę przerwę! — zawołał Sam.
Dobiegł on był właśnie w tej chwili na miejsce, zeskoczył z kasztana w pędzie, wsiadł na klacz, pochy-