Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.
—   60   —

— Widziałem przecież, jak pędziliście za nim na koniu w sam środek Indyan.
— To się na nic nie zdało. Straciłem go już potem z oczu. Może tak przypadł do ziemi, że przejechałem obok niego, ale on będzie moim. Muszę go znaleźć. Koni niema, możemy się więc trzymać śladów stóp.
— To będzie trudne zadanie! Można wprawdzie łatwo odróżnić ślady białego od śladów czorwonoskórca, ale kto wam powie, czy nie będzie na tyle mądry, żeby chodzić tak jak Indyanie stopami do środka? A zresztą czy wszędzie znajdzie się teren, na którym będzie można trop poznać?
— Macie słuszność, Charley. Cóż więc robić?
Sięgnąłem ręką do kieszeni i wydobyłem sakiewki i papiery, znalezione przy koniu białego.
— Może tu znajdzie się na to jaka wskazówka.
Otworzyłem sakiewkę. Niedaleko nas płonęło ognisko, a blask jego padł na zawartość, którą dokładnie zdołałem rozpoznać. Wydałem okrzyk zdumienia.
— Kamienie, prawdziwe kamienie, dyamenty! Samie, wpadła nam w ręce ogromna fortuna!
Skąd miał je ten busheader i jak dostały się z nim razem na dziką sawannę? W uczciwy sposób pewnie do tego nie przyszedł, było więc bezwarunkowo moim obowiązkiem odszukać prawowitego właściciela.
— Dyamenty? s’death, naprawdę? Pokażcieno! Jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem w palcach takiego naprzykład drogiego kawałka ziemi.
Podałem Samowi sakiewkę, mówiąc:
— To brazylijskie. Przypatrzcie się!
— Hm! Co za dziwne stworzenia z tych ludzi! Przecież to tylko kamień, nawet nie rzetelny, dobry kruszec. Prawda, Charley?
— To węgiel, Samie, tylko węgiel!
— Węgiel, czy koks, wszystko mi jedno. Ja nie oddałbym za ten cały kram mojej starej pukawki! Co zrobicie z tem śmieciem?
— Oddam prawowitemu właścicielowi.