— Ale nie obok siebie.
— Oczywiście. W odpowiedniem oddaleniu. A więc naprzód!
Na miałkim popiele spalonej trawy zaznaczyły się były niewątpliwie bardzo wyraźnie ślady zbiegłych Ogellallajów, lecz wiatr tak je przez noc pozwiewał, że nie było widać ani odrobiny. Wskutek tego przybyliśmy na swoje miejsce bez żadnego wyniku.
— Czy widzieliście co, Charley? — zapytał Sam.
— Nie.
— Ja taksamo. Niech kaczka kopnie taki wiatr, który nadchodzi wtenczas, kiedy go najmniej potrzeba! Gdybyście listu nie mieli, nie wiedzielibyśmy istotnie, co począć.
— A więc dalej nad Rio Pecos!
— Well, wpierw jednak muszę powiedzieć czerwonym, komu mają być wdzięczni za wczorajszą przyjemność.
Ja zsiadłem z konia i rozciągnąłem się na nasypie, on zaś zabrał się do dzieła, w którem ja nie mogłem uczestniczyć. Niebawem leżeli zabici Indyanie obok siebie z poobcinanemi uszami.
— A teraz chodźcie! — rzekł Sam. — Droga do najbliższej wody daleka, a ciekaw jestem, kto ją lepiej wytrzyma, wasz mustang, czy moja stara Tony.
— Wasze zwierzę niesie mniejszy ciężar.
— Well, Charley, wprawdzie trochę mniej ludzkiego mięsa, lecz więcej oleju w głowie. Że mi ten Morgan uciekł, temu nie jestem winien, ale, że wy nie zdmuchnęliście dokładnie obu wodzów, to naprzykład przebaczę wam dopiero wtedy, gdy mi pomożecie schwytać Morgana!
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —