Pomiędzy Teksas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo mówiąc inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną i górną Sierra Guadelupe a górami Gualpa, leży ujęta dokoła wzgórzami, odgraniczającemi górny bieg Rio Pecos, oraz źródła rzek Red River, Sabina, Trinidad, Brazos i Kolorado, rozległa i okropna połać kraju, którą możnaby nazwać Saharą Stanów Zjednoczonych.
Puste płaszczyzny suchego, rozżarzonego piasku, przeplatane skalnymi pokładami, nie użyczają roślinności warunków do choćby najkrótszego bytu. Nagle, bez żadnego przejścia, następuje zimna noc po dziennym skwarze. Ani samotny dżebel, ani zieleniejące wadi nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostajnej, pustyni, cichy bir nie wyczarowuje swą wilgocią żadnej oazy. Brak tu nawet stopniowania o charakterze stepowym między porosłymi lasem terenami górzystymi a dziczą, pozbawioną wszelkiego życia. Wszędzie staje przed oczyma śmierć bez osłony w swej najstraszliwszej postaci. Tylko tu i ówdzie sterczy — nie wiadomo jaką siłą wydobyty i zachowany — samotny krzak merkity z liśćmi jak ze skóry, jak gdyby drwił sobie z oczu ludzkich, spragnionych zieloności. Również ze zdziwieniem spotyka się gdzieniegdzie gatunek dzikich kaktusów, rosnących pojedynczo lub w grupach, albo też pokrywających