Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.
—   72   —

Na ten okrzyk otworzył on lekko powieki.
— Wody! — westchnął.
Ukląkłem obok niego, podniosłem go i przytknąłem mu kubek do ust.
— Pij!
On rozchylił wargi, lecz wyschnięte gardło nie mogło już przełykać, wskutek czego upłynęło sporo czasu, zanim wlałem weń ten płyn wstrętny. Potem upadł murzyn napowrót.
Teraz należało pomyśleć o Samie. Zużytkowałem naumyślnie pierwej krew śmiertelnie ugodzonego zwierzęcia, ponieważ byłaby się ścięła prędzej, aniżeli krew uszkodzonego tylko zewnętrznie.
Przystąpiłem teraz do zranionego kujota, a chociaż wściekle godził we mnie zębami, nie zabiłem go, lecz wziąwszy za kark, powlokłem aż do Sans-eara. Tam przygniotłem go do ziemi, żeby się nie mógł poruszyć i otworzyłem mu żyłę.
— Samie, masz, pij!
Mały westman leżał na ziemi zupełnie zobojętniały, ale teraz się podniósł.
— Pić? Oh!
Skwapliwie pochwycił kubek i wypróżnił go za jednym razem, wobec czego napełniłem ponownie. Sam wypił poraz drugi.
— Krew! Brrr, a jednak to lepsze, niżby kto sądził.
Wysączyłem resztę krwi i zerwałem się prędko, gdyż zbiegły przedtem trzeci kujot powrócił i pomimo obecności murzyna zajął się martwym jego towarzyszem. Nabiłem strzelbę nanowo, podszedłem bliżej i zastrzeliłem go. Krwią jego wzmocnił się murzyn na tyle, że zaczął ruszać członkami i całkiem oprzytomniał.
Podróżnik miewa często spotkania, które nazwać można cudownemi, a takiem było właśnie spotkanie murzyna, którego znałem bardzo dobrze. Korzystałem w swoim czasie z gościny jego pana, jubilera Marshalla w Louisville i polubiłem wiernego i wesołego czarnoskórca. Synowie jubilera odbyli ze mną wyprawę myśliwską